27.10.2013

dziesiątka


Różnych bajań słuchałem ja jeno na trakcie, różnie ludziska grzędoliły między sobą. Wszystek jednakże wzgląd miało na Góry Wysokie, tam na wschodnim krańcu ziem wyrosłe. Różnie bajano, zwykle jednak o potworzyskach straszliwych, skrytych w jaskiniowych ciemnicach. Aż dreszcz po starych kościach rozchodził się i jeno trwogę przynosił. Byli jeszcze i tacy szaleńcy, co Górom modły odprawiali, co by potworzyska z dala od chat się trzymały. Ci czcili srebrne strumyczki i zieleń leśną. A wszystko to, ludzkie bajania. Wżdy prawdy w nich nie znajdziecie.”

Bajarz Gymborka

Orła obudził ból, który rwał plecy i dudnił w głowie, niczym bitewne bębny. Dźwięki rozchodzące się dookoła także do złudzenia przypominały te, wydawane przez wojowników w trakcie rozbijania obozu. W oddali rżały konie, śmiechy mieszały się z krzykami, których kompletnie nie mógł zrozumieć. Otworzył opuchnięte oczy i od razu tego pożałował, światło było tak ostre, że patrzenie sprawiło mu kolejny ból.
Leżał związany w wysokiej trawie, pachnącej wilgocią i grzybnią, w samym środku obozowiska. Wokoło kręciło się wielu Szaroludzi, odziani w skóry i kolorowe szaty spierali się między sobą raz po raz, wskazując w jego stronę. Teraz już, po wyjściu z leśnego cienia, ich skóra zdawała się jeszcze bardziej sina, przypominająca barwę skał, usianych tu dookoła, na tej trawiastej równinie.
Ktoś krzyknął raz, głośno i wyraźnie. Rozmowy przycichły, tłum zaczął się rozstępować i wyszedł spomiędzy niego łysy mężczyzna w czerwonej pelerynie, ten o wypełnionych czernią oczach. Raz jeszcze wydarł się do swych ludzi i wskazał ręką punkt, gdzieś na horyzoncie. Orzeł go nie dostrzegł, był tak związany, że nie mógł się poruszyć, nie był w stanie nawet dojrzeć, czy gdzieś w pobliżu jest Kruk.
Na powrót mężczyźni zaczęli się krzątać, gasili ogniska i siodłali masywne, górskie wierzchowce. Zbliżał się moment wymarszu. Orzeł nie miał pojęcia dokąd i gdzie go prowadzą, kim dokładnie są i czego od niego oczekują. Wiedział, że niekoniecznie chcą go zabić, gdyby tak było, zrobiliby to już w lesie.
Zablokował umysł przed natrętnymi myślami, wzbudzającymi tylko niepotrzebny niepokój. Wciąż się bał, choć to uczucie zbyt długo wypełniało jego wnętrze i paraliżowało członki. Wolał być obojętny, stracił tak wiele, że więcej chyba już się nie dało. Nie pozostało mu nic, a jednak strach nie chciał go opuścić. Chował się tylko w momencie, gdy nachodziły go myśli o zemście, o krwawym wyżyciu się, uldze, jaką by mu przyniosła. Trzymała go przy życiu chęć odzyskania tego, co mu odebrano, chęć obdarowania kogoś należną mu sprawiedliwością. Wiedział, że to go uwolni, ale nie pozwoli żyć spokojnie, wciąż przeszłość ciągnąć się za nim będzie jak cień. Krok w krok.
Wysoki, postawny mężczyzna złapał go w pół, i jak kukiełkę przerzucił przez koński zad. Orzeł syknął z bólu, ale nie odezwał się ani słowem. Nie próbował też ucieczki, Szaroludzi było zbyt wielu, poza tym nie miał na to wystarczających sił.
Przywarł policzkiem to sztywnej, kobylej sierści, spomiędzy której wydobywał się zapach siana i potu. Był niemal tak irytujący, jak postawa Kruka ostatnimi czasy. Mimo wszystko szukał przyjaciela wzrokiem. Nigdy by się do tego nie przyznał, ale zaczynał się martwić, nie widząc tuż obok tej znajomej twarzy.
Z końskiego grzbietu zauważył jednak wszystko to, co wcześniej kryła przed nim wysoka trawa. Na wschodzie, jak okiem sięgnąć rozciągało się pasmo Gór Szarych, ich wysokie szczyty bieliły się w ostrym słońcu na tle błękitnego nieba, wzbudzając niemy zachwyt. Skaliste zbocza, urwiska pogrążone w cieniu przechodziły w łagodniejszą linię wzgórz porośniętych drzewami. Klony i grusze powoli zmieniały barwę swych liści na ciepłą czerwień, brzózki na żółć, dęby jawiły się brązem, a potężne buki o srebrnej korze zaczęły przywdziewać królewskie złoto. Dalej w dół ciągnęły się wrzosowiska, pełnie fioletowego kwiecia, niżej trawiaste równiny z krzewami róż i jeżyn, uginających się pod ciężarem dużych, dorodnych owoców. Pośród tego, między wielkimi głazami wyrastały powyginane dzikie jabłonie, śliwy, ale także niskie sosenki, wśród których łatwo dało się odnaleźć podgrzybki o lśniących od rosy kapeluszach. Wśród tego przepychu leniwie płynęła rzeka Rotsăc, która źródło swe miała u podnóża gór.
Orzeł westchnął cicho. Całe życie wpajano mu, że Za Lasem nie ma nic, że pomiędzy szczytami, w czeluściach swe siedliska mają wszystkie potwory, jakie tylko umysł ludzki jest w stanie sobie wyobrazić: Popołaki, Kijuny, Gambrochy, Jeduki i Werchoły. A tymczasem bezpieczny Las krył w sobie więcej niebezpieczeństw, takiego, chociażby Strażychwosta, pomijając prawdziwe zagrożenia, jakie stwarzały wilki i niedźwiedzie. Szaroludzie mieli czego strzec, ziemia w tym miejscu zapewne była niezwykle żyzna, góry dawały schronienie, cenny budulec, a także drogie minerały, rzeka – dla niej samej powstałoby w tym miejscu nie jedno miasto. Zaiste piękny się przed nim rozciągał widok, wiedział, że tylko nielicznym udało się go podziwiać w pełnej krasie.
Jeden z Szaroludzi złapał nieprzytomnego Kruka i rzucił na koński grzbiet, tuż obok Orła. Związano ich obu, by żaden z nich nie miał sposobności do ucieczki, ani, by podczas jazdy żadnemu się nie spadło.



Grytffin zawołał do siebie kilku mężów. Chciał jak najszybciej wyruszyć do Białej Twierdzy, nim zacznie się ściemniać. Nie wolno im jednak było zapomnieć o rytuale, odprawianym zawsze, gdy żegnano się z Równiną i wracano do Wzgórz. Potrzeba odpędzenia złych duchów, zmycia z siebie najróżniejszych okropieństw wryta została na trwałe w umysły Szaroludzi.
Skinął na służącego, by przyniósł rytualny kielich.
- Panie. - Jasnota przyklęknął i opuścił głowę. - Pozwól mi zostawić me demony, by błąkały się po Równinie i nie przepuściły progu mego domostwa.
- Powstańcie przyjaciele – powiedział swym głębokim głosem do zebranych. - Wypijemy święty wywar, na cześć i chwałę Gór!
Grytffin poprawił opadające futro. Przyjrzał się Jasnocie, mężu postawnym o muskularnych ramionach, na które kaskadą opadały czarne włosy. Niewielu z Szaroludzi miało je tak długie i gęste. Nosił on zieloną szatę, zdobioną u kołnierza lisią kitą, jak na wysoko urodzonych panów przystało. Lepiężnik – łysy, ale za to wąsaty i bystry człek, i Rgest, młodzik o przywódczych zapędach, który nazbyt często przykuwał uwagę dziewek.
Powziął od sługi złocony puchar i postawił na kamieniu. Westchnął i drżącą ręką nalał do środka wino o rubinowym odcieniu, opływało ono ścianki, tworząc krwawe smugi.
- Wielkie Szczyty! Oddajemy się wam pod opiekę, my, dzieci wasze. Chrońcie nas na pustkowiach, w lasach, puszczach nieprzebytych, w ciasnych kotlinach i ciemnych jaskiniach – wygłaszał Grytffin, podając każdemu z osobna kielich.
- I zachowajcie nas w zdrowiu i wiecznej chwale, byśmy weseli mogli do domów powracać! - wykrzyknęli po kolei, podnosząc puchar do ust. Ostatnie krople wylano na kamień i ucałowano.
- Grytffinie... - Zniżył głos Jasnota, odciągając swego przywódcę na bok, z dala od zgiełku, jaki zaczął panować wśród ludzi. Obejrzał się raz jeszcze, upewniając, czy nikt im nie przeszkodzi w rozmowie.
- Słucham cię. - Położył dłoń na ramieniu mężczyzny i dłuższą chwilę wpatrywał się w jego czarne oczy, tak charakterystyczne dla Szaroludzi.
- Wszyscy głowią się, czemu bierzemy ze sobą do Twierdzy tych dwóch. Powinni tu zginąć, tak byłoby najlepiej.
- Owszem, może i tak byłoby najlepiej, ale nie zapominaj, że jest tu Idgri. Szalona, opętana przez demony swobodnie porusza się między Równiną a Wzgórzami, nie bacząc na nas i nasze tradycje. Kpi sobie ze wszystkiego, a Starsi ją szanują! - warknął, wyraźnie zdenerwowany.
- Co więc z nimi uczynisz? - dopytywał się Jasnota, spoglądając na zbierających się do wymarszu ludzi.
- Oddam w ręce Rady, niech mają niecodzienną rozrywkę, niech się głowią, co z nimi zrobić. Nie moja to rzecz, w końcu już nie mi o tym decydować.
- Panie, wiedz, że ludzie są po twojej stronie – zniżył głos do szeptu Jasnota. - Wódz nasz, kuzyn twój Grytffinie nie szanuje tradycji, nie potrafi okiełznać kłótni ważnych rodów. Rada jest szczęśliwa, decyduje za Wodza, doradza mu i w końcu, na co długo czekała, ma na wszystko niebagatelny wpływ, w szczególności na Starszych Kapłanów.
- Bacz na słowa mój przyjacielu. Wiernym mi pozostałeś i serce me uradowane jest z tego powodu, ale milcz tutaj. Tę sprawę trzeba będzie nam rozprawić przy innej sposobności. - Poklepał go po ramieniu i oddalił się, niknąc w tłumie.



Szarpało nim na boki podczas szaleńczej jazdy. Uciskany co chwila, pusty żołądek przyprawiał go o mdłości, a perlący się na czole pot wciąż przypominał o dotkliwej gorączce. Nie czuł się dobrze, rana na plecach piekła okropnie, ubranie lepkie od brudu śmierdziało, drażniąc nos i powodując ból głowy. Zarośnięta twarz swędziała, a słońce uderzało w opuchnięte oczy.
Kruk leżał obok nieprzytomny i nic nie wskazywało na to, że się prędko przebudzi. Orzeł przez moment podejrzewał nawet, że przyjaciel nie żyje, szybko jednak odtrącił od siebie te ponure myśli.
Wjechali na ubity trakt, jawiący się wśród gęstych, wypłowiałych traw i wrzosów, szumiących delikatnie pod wpływem chłodnego wiatru. Na wzgórzach coraz częściej widywało się drzewa owocowe, murki z kamienia, czy drewniane płoty, zza których wyglądały ciekawskie krowy i owce.
Przejeżdżali przez wioskę. Białe, zbudowane z wapienia chaty odcinały się na tle ciemnych gór. Dzieci biegały w pobliżu rzeki, gdzieś między grządkami warzyw w polu i tu na trakcie, płosząc idące w rządku gęsi. Szczekał pies, wyła krowa. Mężczyzna wracał z połowu z siecią wijących się, srebrnych ryb. Dziewczyna siedziała na płocie w brudnej od ziemi sukience, ze smakiem zajadając się soczystym, twardym jabłkiem. Siedzące w kręgu kobiety skubały pierze, a stary kocur przebiegł przez podwórze z tłustą myszą w zębach.
Zwyczajny dzień, zwyczajne życie, które tak przypominało mu rodzinną wioskę. Te chłodne ranki, gdy pijany myśliwy Werkon chwiejnym krokiem opuszczał gospodę i szedł wzdłuż domów, krzycząc, co mu się żywnie podobało. Okienko na piętrze otwierała wtedy stara wdowa po drwalu, drąc się okropnie i, gdy miała coś pod ręką, chętnie ciskała tym w pijaka, o dziwo dość często trafiając. Ubyło jej w ten sposób wiele pięknych doniczkowych kwiatów, kilka par chodaków i wielka metalowa misa. Młoda Serika przechodziła przez placyk z całą stertą brudnych ubrań, za nią podążał zawsze mały, włochaty pies, obwąchujący wszystko dookoła i wzbudzający wesołe okrzyki wśród dzieci przyjezdnych kupców.
Serce Dèra wypełniła bolesna tęsknota. Zamknął oczy i długo ich nie otwierał, próbując zapomnieć i pogrążyć się w martwej ciszy.

Minęli wioskę równie szybko, jak się do niej zbliżyli. Za kolejnym wzgórzem, obrośniętym rosochatymi drzewami, rozciągał się widok zapierający dech w piersiach, Góry przesłaniały cały horyzont, tak, jak gdyby za nimi nic nie istniało, jakby kończył się świat. Zniżające się coraz niżej słońce topiło swe promienie w rozlanym po okolicy jeziorze i dzikiej, nieokiełznanej rzece, leżącej nieco dalej. W chłodnym powietrzu wirowało nad niemal całą doliną dzikie ptactwo, zauroczone taką obfitością ryb w zimnych, górskich wodach.
W słońcu mieniły się także wysokie, spadziste dachy domostw i znajdująca się tu, całkiem blisko, jakby na wyciągnięcie ręki – twierdza z białego kamienia. Otoczona grubym murem, z poprzedzającym ją mostem nad jednym z rozgałęzień rzeki, wyglądała imponująco. Budowniczowie przyłożyli wagę do tego, by budowla była przede wszystkim funkcjonalna i nie poddała się przy pierwszej lepszej próbie sforsowania murów. Pomagały w tym małe okna, przysadzista baszta po północnej stronie, a przede wszystkim sam podmokły teren, uraczony towarzystwem czarnych olch, białych brzóz i dorodnych dębów.
Powoli, by nie męczyć zbytnio koni, zjeżdżali ze wzgórza prostą, usianą kamieniami ścieżką. Pod wpływem hałasu z traw wyleciało z krzykiem stado bażantów o połyskujących piórach. Jeden z Szaroludzi zsiadł z kulbaki i zakrzyknął coś do towarzyszy, biorąc od służącego dwa sokoły w kapturkach. Związane trzepotały zawzięcie skrzydłami, jakby czując, że za moment zostaną wypuszczone. Mężczyzna na samą myśl o zdobyczy oblizywał wargi, tęsknił już za wieczerzą i ociekających tłuszczem, dobrze przysmażonych udkach. Dał znak towarzyszom, by na niego nie czekali i pomknął w stronę bażantów, wybierając dogodny moment na wypuszczenie sokołów.
- Panie? - zagadnął Lepiężnik, podjeżdżając do Grytffina.
- Mówże. Widzę, że się zastanawiasz nad tym od dobrej chwili. Nie jesteśmy u panów, byś takie podchody wyprawiał. Mów, co masz mówić, byle szybko, bo do twierdzy niedaleko, a głód rozum mi odbiera. - Podkreślił wymownie ostatnie zdanie, spoglądając na służbę, która zabrała na wyprawę za mało jadła. Wiedzieli już, że nie ujdzie im to na sucho.
Lepiężnik zakręcił palcami długiego wąsa i odchrząknąwszy, zaczął:
- Co z jeńcami? Skryć ich mam, by pan, twój ojciec o ich obecności się nie dowiedział? Mógłbyś wtedy z rana wyjechać z nimi do Haruma i przedstawić całą sprawę...
- Mówiłem ci już druhu, że masz błyskotliwy umysł? Pewnie tak, ale nie zaszkodzi powtórzyć. Jeśli rzeknę sprawę ojcu, bez niczego rozkaże ich zamordować, a i mnie się oberwie za słuchanie tej dziwaczki! Także zrób to jakoś po swojemu, by nikt z ludzi ojca się nie dowiedział, a w jeszcze większej mierze zaskarbisz sobie mą łaskę. - Pochylił głowę i zniżył głos. - I pozbądź się jej, nie obchodzi mnie, jak to zrobisz, ma zniknąć. Wiem, że u wielu cenioną jest osobą, ale przeszkadza mi, a takich trzeba likwidować. Tylko tak, by nikt nie zwrócił na mnie podejrzeń. Zrozumiałeś?
- Doskonale, panie.
- To odejdź, zanim nas podsłuchają – rzucił przez zęby. Lepiężnik zdołał tylko pokiwać głową, bo koń Grytffina wyrwał się do przodu.


Orzeł stał, obserwując znad spuchniętych powiek znikający za bramą orszak. Stał w cieniu drzew, podtrzymywany przez rosłych mężczyzn, tylko dlatego, by z braku sił nie wpaść w rozciągające się dookoła bajora. Widać, Szaroludzie doskonale wiedzieli, że na ucieczkę nie ma najmniejszych szans. Przytomny bez porównania był lepiej traktowany niż leżący w błocie Kruk. Cieszył się, że ich nie rozdzielono, zachowywał się też już nieco spokojniej, widząc unoszącą się i opadającą klatkę przyjaciela. A więc żył! Bogowie dzięki wam!
Słońce wyrzuciło swe ostatnie promienie ku górze, by po chwili całkowicie zniknąć za szczytami postrzępionych gór. Zrobiło się ciemnawo i niezbyt przyjemnie. Uczucia te spotęgowali trzymający go Szaroludzie. Stojący na przedzie łysy, ale o niezwykle bujnym wąsie jegomość kiwnął do pozostałych. Podźwignęli za podarte szaty Kruka, niosąc go jak kukiełkę. Orła szarpnęli do przodu, nie powstrzymując przed upadkiem. Stoczył się ze skarpy, zyskując przy tym nowe siniaki i skaleczenia. Zaśmiali się na koniec, traktując go kopniakiem w obolałe plecy. Krzyknął z bólu, krótko, ale dostatecznie głośno, by łysawy skarcił swych ludzi.
Spieszyli się, idąc wpierw laskiem, później skręcając na dróżkę między bajorami. Skryte w zaroślach ptactwo wyleciało z krzykiem, burząc spokój okolicy. Przedostali się pod mury twierdzy i szli wzdłuż nich, kierując się ku południowej baszcie. Wkrótce potem zatrzymali się, a łysawy kucnął, majstrując coś przy kamiennej konstrukcji. Z brzdękiem wyciągnął metalową kratę. Kilka kamieni wpadło do wody, pluskając i burząc spokojną dotąd taflę.
Przycichło. Gdzieś tam, na którymś z drzew zahukała sowa, ale tylko raz i niezbyt głośno. Jeden z Szaroludzi kucnął przy otworze zionącym takim smrodem, że bez trudu zbierało się im wszystkim na wymioty. Ścieki, odpadki, zdechłe szczury w oślizgłej mazi, Orzeł wolał nie wiedzieć, co tam jeszcze mogło się znajdować. Tak jak się spodziewał, wepchano go do tej cuchnącej otchłani, zapalono pochodnie i krzykami poganiano, by nie stał w ciasnym tunelu. Szedł więc w głąb kamienną uliczką, kierującą się w dół od baszty do murów. Był na tyle przytomny, by domyślać się, gdzie go ciągną. Odwrócił się tylko raz, niepewny tego, czy wzięli Kruka. Topił swe buty w brei, która tutaj na niższym poziomie była o wiele głębsza.
Skręcili w prawo w miejscu rozwidlenia tunelu, o dziwo tu już tak nie śmierdziało, a i pod nogami zrobiło się jakby bardziej sucho. Wycieńczony i obolały nie przejął się tym zbytnio. Starał się też nie myśleć, lecz nie za wiele się to zdawało. Świadomość podsuwała mu okrutne obrazy, sumienie zwalało na niego całą winę, począwszy od narodzin, a skończywszy na sytuacji, w której razem z Krukiem się znalazł. Nie chciał obwiniać za to wszystko tylko siebie, ale prawdę mówiąc, nie miał też specjalnie kogo obarczyć odpowiedzialnością. Przyjął więc kolejny ciężar na swe i tak obolałe barki.
Zatrzymali się. Nie zauważył, kiedy tunel zamienił się w obłożony zewsząd kamieniem korytarz, kiedy ów korytarz przeistoczył się w długą salę, niezbyt szeroką, ale usianą po obu stronach zakratowanymi drzwiami. Słyszał jednak piszczące szczury i jęki więźniów.
Zaprowadzili ich do lochów.
Łysawy bez zbędnych słów, z rozmachem kopnął jedne z drzwi. Otworzyły się z hukiem i uderzyły o ścianę, wzbijając w gęste powietrze odrobinę kamiennego pyłu. Nic nie mówiąc, wrzucono ich do śmierdzącego padliną lochu. Orzeł uderzył głową o pokrytą sianem posadzkę, nie ochroniło go to jednak przed bólem, ani przed utratą przytomności. Zdążył usłyszeć jeszcze odgłos kneblowanych drzwi, dalekie śmiechy i pisk łażących dookoła szczurów.



- Czemu mi nie odpowiesz? Wciąż tylko patrzysz przez to okno, wciąż tylko przez nie spoglądasz... Och, Grytffinie!
- Nie widzisz? Tam na wzgórzach wszystkie drzewa przywdziały już ziemiste barwy, nasza grusza - mówił powoli ze skupieniem - puściła pąki, widzisz te małe, zielone listki? Jeszcze kilka dni i na gałęziach pojawią się pierwsze kwiaty... Anomalie, dziwności...
- Mężu! Czy możesz w końcu na mnie spojrzeć?
Nigdy tak do niego nie mówiła, nigdy nie zwracała się tym swoim oficjalnym tonem, nawet gdy tego od niej wymagano. Odwrócił się od okna, spod którego ciągnęło chłodem. Ściemniało się już i ostatnie promienie słońca wpadały do komnaty, siadając na włosach jego pięknej małżonki. Na jasnych falach lśniły dzikie refleksy, przywdziewające najróżniejsze odcienie złota, srebra, pereł, wśród tych kosztowności na samym czubku głowy pobłyskiwała korona wysadzana chryzoprazami. Nie ona jednak przykuła jego uwagę, umiejętnie zrobiły to zarumienione policzki i zaciśnięte w gniewie usta.
Wolnym krokiem zbliżył się na tyle, by silną, chropowatą dłonią dotknąć jej twarzy. Wyciągnął rękę i się zawahał. Przystanął. Przeszedł na drugą stronę komnaty, nie wydobywając z siebie nawet pomruku. Opadł ciężko na wielką sofę, którą zrabowano na przełęczy kupcom z południa. W istocie stanowiła ostry kontrast w zestawieniu z dekoracją komnaty. Na ścianach wśród głów jeleni o rozłożystych rogach prezentowały się dumnie czaszki zwierząt, tych, które można było znaleźć w okolicy, ale także innych, żyjących na niedostępnych terytoriach. Wśród tego przepychu znalazło się miejsce na frevijski, barwny gobelin, powieszony naprzeciw okna, wielkie łoże przykryte niedźwiedzim futrem, a także misternie wykonany w drewnie i metalu stolik z parą krzeseł. Grytffin mimo tylu kontrastów czuł się tu niezwykle swobodnie.
- Co z tym wszystkim chcesz zrobić? - Demme nie ustępowała, była uparta i zawsze dążyła do wyznaczonego przez siebie celu.
- Już o tym rozmawialiśmy przed moim wyjazdem.
- Widzę, że jednak coś się zmieniło... - Usiadła na krześle, gładząc fałdy długiej, zielonej sukni. - Zechcesz mi powiedzieć?
- Kilka rodów zadeklarowało oddanie mojej osobie, pomogą w zdobyciu należnego mi miejsca.
- Och! To wspaniale! - Klasnęła w dłonie, a jej oblicze momentalnie pojaśniało.
- To nie wszystko - westchnął Grytffin. Demme ściągnęła brwi, przyglądając się w milczeniu mężowi. Czuła, że coś jest nie tak. - W lesie złapaliśmy dwóch białych, ale przez Idgri nie zdołałem zrobić z nimi należytego porządku. Zostali naszymi jeńcami.
- Co z nimi zrobisz?
- Nie wiem jeszcze, kazałem Lepiężnikowi zamknąć ich w lochu, tak, by ojciec się nie dowiedział.
- Wiesz, że na długo tego przed nim nie ukryjesz. Stary jest jak lis, wszędzie wciśnie ten swój łeb i zwęszy każdą tajemnicę. Ehh... Musisz prędko coś wymyślić, nim ta dziwaczka zechce porozmawiać o jeńcach z twoim ojcem.
- Zabiłbym ją, gdybym mógł. - Wstał z sofy i zbliżył się do Demme, był co najmniej o głowę wyższy. Pochylił się i spojrzał w jej głębokie, brązowe oczy, całkowicie pozbawione białek i źrenic. Kobieta nie czekając, sama złożyła pocałunek na jego drżących wargach.
- Dopilnuj, by na uczcie nie zbliżała się do Rebuina. Nie chcę jej dać nawet sposobności do rozmowy - sapnął, odrywając się od żony. - Nie teraz, nie zdążyłem oddać modłów.
Demme posłusznie dygnęła i bez słowa opuściła komnatę. Zacisnęła drobne dłonie w pięści i szybkim krokiem zaczęła przemierzać ciemne korytarze. Suknia szeleściła przy każdym, najmniejszym ruchu.
Miała już dość udawania, chciała o wszystkim powiedzieć Grytffinowi, o tym, w jaki sposób wykorzystuje ją Rebuin. Nie była jednak na tyle silna, bała się, więc pozostawała pośrodku, od czasu do czasu przechylając szalę raz na jedną, raz na drugą stronę. Nie wiedziała, kiedy łzy same zaczęły jej cieknąć z oczu.



Na zewnątrz ściemniło się już całkowicie, nie przeszkadzało to jednak Grytffinowi. W krypcie zawsze panował mrok wraz z wonią stęchlizny i kadzideł. Ze sklepienia zawsze kapała woda, wpadająca w szczeliny kamiennej posadzki, a odgłosy spadających kropel zawsze słychać było już w korytarzach, oświetlonych oszczędnym światłem pochodni.
Grytffin przed ucztą chciał oddać modły, nawiązać kontakt z pierwszym z rodu i błagać o radę w nurtującej go sprawie. W odświętnym stroju udał się do rodowej krypty. Tę wsparto na potężnym filarze, umieszczonym dokładnie pośrodku pomieszczenia. Podpora obłożona została misternie wykonanymi płaskorzeźbami z kości, będącymi jedyną dekoracją w tym miejscu. Pięć kryształów z zamkniętymi w środku szczątkami przodków lśniło w kątach krypty, a w półkolistej wnęce, naprzeciw wejścia siedział starszy mężczyzna. Skulony, pomarszczony, niemal wtapiający się w ciemność, z szeroko otwartymi oczami - siedział nieruchomo, nie poruszała się nawet jego klatka piersiowa.
Grytffin przyklęknął. Poprawił szatę obszytą złotem, tak, by nie ubrudziła się od mokrej posadzki i spuścił głowę, nie spoglądając na starca. Mamrotał. Powietrze stało się cięższe, powoli wypełniało się magią, która wirowała, krążyła wokół postaci. Wokół Grytffina i jego przodków, wokół martwych, półmartwego i żyjącego, obarczonego problemem, którego nie był w stanie sam rozwiązać. Prosił o pomoc tych, którzy odeszli, tych, którzy sprawowali pieczę, którzy władali magią i dbali o to, by magia swobodnie docierała do każdego z rodu. A magii się to podobało, lubiła być ważna, najważniejsza, istotna, nieodłączna w życiu zwykłych ludzi, dlatego pozwalała im osiągać wiek niemożliwy do przeżycia. Wszystko po to, by pojawił się godny następca, by on przejął obowiązek i podtrzymywał tradycję. Szaroludzie wierzyli, że za wyborem stoją Góry, Szczyty, wśród których rodzili się i umierali.
Umilkł i wlepił wzrok w swojego przodka. Wyglądał jak głaz, omszały, wilgotny głaz, pełen nierównych, chropowatych powierzchni. Nigdy jednak nie wątpił w jego pomoc i możliwości. Wstał, by ucałować sygnet na najmniejszym, pomarszczonym palcu. W połowie drogi zatrzymał się, słysząc echo kroków, niosących się w kamiennym tunelu. Dźwięk nasilił się, by po chwili całkowicie ucichnąć. Grytffin wiedział, że ktoś mu się przygląda, ale wciąż trwał w bezruchu.
- Wybacz, ojciec cię szuka. Zaczęli ucztę bez ciebie - rzucił mężczyzna, który wdarł się do krypty.
- Stryj? - Grytffin odwrócił się zaskoczony.
Przybysz stanął nieopodal pochodni, dało się wtedy zauważyć jego długie, starannie splecione, białe włosy i brodę, krótszą, ale równie zadbaną. Oczy błyszczały radośnie, a uśmiech przez pewien czas nie znikał z jego twarzy.
- A kto inny? Wiem, że sporo czasu upłynęło od naszej ostatniej wizyty, ale mniemam, że chyba o mnie nie zapomniałeś?
- Zapomniałeś? Nigdy! Nadzwyczaj zaskoczony jestem.
- Uspokoiłeś mnie nieco. - Zaśmiał się głośno i poklepał Grytffina po ramieniu. - Bawię gościnę tu, w tym paskudnym miejscu już trzeci dzień. Nie powiem, ale nie mogłem się doczekać, aż się z tobą spotkam. Mam ci wiele do opowiedzenia. - Mężczyzna zaczął kierować się w stronę wyjścia, z niepokojem spojrzał jednak na stojącego w bezruchu Grytffina. - Stało się coś?
- Chyba zbyt wiele. - Grytffin z trudem wypuścił powietrze, zastanawiając się, od czego zacząć rozmowę.
- Mówże, może jakoś zaradzę.
Nie był pewny, czy może zwierzyć się bratu ojca. Ojca, którego reakcji, jak nikogo innego obawiał się najbardziej. Nie wiedział, czy może liczyć na pomoc i jakiekolwiek wsparcie, a co najważniejsze, czy ta rozmowa nie okaże się dla niego zgubą. Chwilę bił się z myślami, ale doszedł do wniosku, że musi zaryzykować, znajdował się w krypcie, zapewne więc tego chcieli przodkowie.
- Mamy w lochach dwóch białych jeńców - rzucił jednym tchem, wlepiając wzrok w zaskoczonego stryja.
- Białych?
- Ano białych. Teraz na tej naszej wyprawie wszystko to się zdarzyło...
- Mów, masz me słowo, że zachowam to dla siebie. Widzę, że się krępujesz. - Raz jeszcze położył mu rękę na ramieniu i wpatrywał się tymi wielkimi, brązowymi oczami. Grytffinowi trudno szło odczytanie z nich jakiegokolwiek zamiaru.
Policzki stryja pozostawały zapadnięte, uśmiech znikł, a wargi momentalnie się powiększyły, nadając twarzy smętny charakter.
- Oddział mój, jedyny, który nie został mi odebrany, usłyszał na obrzeżach lasu dudniący marsz Strażychwosta. Tak, wiem, nie nasza to sprawa, ale byliśmy w pobliżu, a jakoś nie słyszałem, by cichło, wręcz przeciwnie, drzewa łamały się z przerażającym trzaskiem. Tam znaleźliśmy Idgri i dwóch białych. Za jej namową nie zabiłem ich, ale zabrałem ze sobą. Nie pytaj, bałem się reakcji ojca na wieść, że sprzeciwiłem się tej dziwaczce. Poza tym, jak już pewnie wiesz, nie sprawuję od jakiegoś czasu żadnych rządów, to też nie mi było decydować. Zamknąłem ich w lochu i tak naprawdę nie mam pojęcia, co z nimi zrobić. Mógłbym ich zabić, ale zwyczajnie nie wiem, co zamierza ta dziwaczka...
- Zaskakujesz mnie Grytffinie. Chyba zbyt długo zajmowałem się napadaniem na karawany, przez co zaniedbałem pilnowania interesów naszego rodu. Idgri od samego początku namieszała tu, na naszym terenie i jako biała nie powinna mieć prawa do głosu. Twój ojciec poważa ją bardziej niż ciebie, jak dla mnie to upokarzające - westchnął i zaczął krążyć wokół filara. - Wydaje mi się, że nie pamiętasz już tego, jak Idgri tutaj trafiła?
- Próbuję sobie przypomnieć, ale to było tak dawno...
- Rzeczywiście... Sam byłem jeszcze młodzieniaszkiem, a rodem zarządzał jeszcze mój ojciec, a twój dziad. To były ostatnie lata jego życia. No, ale nie o tym ja tu chciałem. - Przycichł, zbierając myśli. - Może zacznę od początku, byś mógł to lepiej zrozumieć... Znasz zapewne historię o tym, jak jeden z nas ofiarował białym moc. Jak ci między sobą ją rozprzestrzeniali, stając się coraz to mocniejszymi, jak dzięki temu zdobywali świat, nasz świat. Niszczyli nasze miasta, domy, spychając nas coraz głębiej w góry... Pamiętasz? Oczywiście, każdy z nas to pamięta. Hańbę i upadek pamięta się dłużej niż zwycięstwo, pozostawiają one na duszy niezasklepione blizny. Minęło wiele lat, aż w umysłach żądnych zemsty narodził się plan. W umyśle twego dziada. Do tego planu potrzebował jednego z białych. I jak myślisz kim była ta osoba?
- Idgri? - Grytffin zmarszczył brwi.
Powoli zaczął domyślać się wielu rzeczy. Klął w duchu, że przez tyle czasu odsuwano go od wydarzeń mających miejsce w Twierdzy, że przez tyle lat żył w nieświadomości, gnany na coraz to nowe wyprawy. Te miały przynieść zamierzony skutek w krótkim czasie, gdy okazało się, że tego skutku nie odnoszą, postanowiono odebrać mu dowództwo, postanowiono uczynić Wielkim Wodzem nie jego, ale kuzyna. Wszystkie, z pozoru niepasujące do siebie przeciwności zaczęły się układać w jedną całość...
- Tak... Nie wiem, co wtedy zamierzał mój ojciec, wątpię jednak, by mu się to udało. Idgri została więc tutaj, pilnując to granicy, to towarzysząc memu ojcu w rozmowach. Zanim staruszek zmarł, długo rozmawiał z Rebuinem, wysłał mnie na grabieże, a trzeciemu z nas, Krytionowi powierzył opiekę nad ludem. Rozumiesz już teraz co nieco? Nie mam pojęcia, czego dowiedział się twój ojciec, ale choć wcześniej nie zwracałem na to większej uwagi, teraz zaczyna mnie to niepokoić. - Etquior zmarszczył czoło, wpatrując się w rzeźbiony filar.
Palcami przejeżdżał po roślinnych ornamentach, próbując się skupić, próbując odnaleźć najlepsze rozwiązanie. Po chwili twarz mu pojaśniała, a oczy niebezpiecznie zabłyszczały. Syknął przez zaciśnięte zęby:
- Musisz ich zabić, zanim dowie się Rebuin.
- To jest jasne, ale co z Idgri? - Grytffin nerwowo krążył po komnacie, raz po raz przypatrując się uśpionemu przodkowi, w nadziei, że uchyli zaciśnięte usta, a z nich wydobędą się słowa, które swą mądrością rozwiążą wszystkie problemy. Na próżno, zmarli pozostawali nieczuli na ziemskie sprawy.
- Oczywiście z nią musisz zrobić to samo, choć może się to okazać znacznie trudniejsze. Póki znajduje się w pobliżu Rebuina, nic jej nie grozi, nie możemy jej tknąć choćby palcem...
- My nie... Jednak zawsze może się jej coś przydarzyć...
- To nie jest wcale takie pozbawione dozy inteligencji, jakby starszy rzekł. - Etquior uśmiechnął się, przeczesując brodę. - Ale ruszmy się, niebezpiecznie pozostawiać salę na tak długo bez żadnej obserwacji. Choć mniemam, że w jakąś na pewno się już zaopatrzyłeś?
- A jakże inaczej? W takiej sytuacji mogę tylko tyle zrobić. - Ciężki głos odbijał się echem od kamiennych ścian tunelu. - Najlepiej jednak będzie, jeśli sam wszystkiego dopilnuję.
Etquior w odpowiedzi pokiwał znacząco głową. Grabieże i napadanie na karawany dawno go już znudziły i nie posiadał się z radości, uczestnicząc w rodzinnym sporze. Zwłaszcza gdy mógł bez przeszkód zaszkodzić jednemu ze swych braci, a w niedalekiej przyszłości nawet dwóm. Nie miał własnych dzieci, więc wspierał Grytffina nader często. Ukrył jednak przed nim swoje uczucia. Martwił się sytuacją w Twierdzy i tym, co planuje Rebuin. Bał się, że jego zmarły, chory na rozum ojciec wbił do głowy młodemu chłopakowi, jakim był jego brat, chore myśli o wypełnieniu przyrzeczenia, o dokonaniu wyczekiwanej z dawna zemsty.
Zbyt długo tu mnie nie było, nazbyt długo...
Grytffin wrócił się jeszcze na moment, całując przodka w złoty sygnet z oprawionym wewnątrz czarnym kamieniem. Skłonił nisko czoło i zaszeptał ledwo słyszalnie:
- Dziękuję, wiedziałem, że pomożecie...
Odpowiedziało mu jedynie kapanie wody z wilgotnego sklepienia.



Zapach ryb i mięsiwa niósł się po korytarzach na dość sporą odległość, okalając niemal całą Białą Twierdzę. Etquior pchnął drzwi, które z charakterystycznym skrzypnięciem otworzyły się, zalewając jego i Grytffina falą złocistego światła, padającego z sali biesiadnej.
Uderzył ich gwar zmieszany z muzyką i falą pijackiego śmiechu. Wielu zebrało się, by po raz kolejny uczcić powrót Etquiora. Grytffin wątpił, by taka uczta została wydana na jego cześć, nawet o tym nie pomyślał, zbyt długo był lekceważony i poniżany. Rozejrzał się po twarzach zgromadzonych, jak zwykle nikt nie zwrócił na niego uwagi, no może poza żoną i oddanym mu ludziom, a tych niestety miał niewielu.
Wielkie, drewniane stoły ustawiono w kształt podkowy, nieco jednak gorzej prezentowały się krzesła, u których ciężko było szukać dwóch identycznych. Stary Limand siadał zawsze na potężnym dębowym, zdobionym kutą blachą z przedstawieniami dwóch nagich dziewic, Lepiężnik na przykład wybierał to o spiralnie skręconych podłokietnikach zakończonych wizerunkami żółwi. Rebuin mający swe miejsce w centralnej części stołu mógł się poszczycić krzesłem wykonanym u lokalnego rzeźbiarza. Przed nim należało ono do jego ojca, a jeszcze wcześniej do dziada, chwalił się więc tym ponad miarę i nie omieszkiwał często o tym wspominać.
Mimo dojrzałego już wieku i przybranej tuszy, na jego ciele wciąż widoczna pozostawała rozwinięta niegdyś muskulatura. Nerwowość doprowadziła do ciągłego drżenia rąk i mrużenia powiek, co jeszcze bardziej odpychało ludzi, nieprzyzwyczajonych do jego ciężkiego charakteru. Białe włosy, zawsze krótko przycięte stanowiły poniekąd jego znak rozpoznawczy, bo większość Szaroludzi zapuszczała je długie i starannie wiązała.
Rebuin niechętnie podniósł wzrok znad pieczonego kurczaka. Prawa powieka drżała mu nieprzyjemnie, wzbogacając przy tym twarz o kolejne zmarszczki. Tłustą ręką sięgnął po puchar z winem, przykładając go do ust obrośniętych gęstym zarostem. Czerwony napój strumieniem ściekał mu po brodzie. Jakaś młoda dziewka przyłożyła mu do niej materiał, by przypadkiem nie ubrudził sobie cennej szaty. Rebuin czując na sobie wzrok brata, odłożył wino i pogonił dziewkę, uderzając ją w pośladek, po czym zarechotał głośno, w towarzystwie dwóch starszych mężczyzn.
Hołota - przeszło Etquiorowi przez myśl. Widział wiele, ale ludzi chełpiących się swą próżnością i nieobyciem ciężko było szukać nawet u dzikusów zza gór. Ukłonił się nisko, z trudem zdobywszy się na uśmiech. Niestety należał się szacunek starszemu bratu, tradycji nie mógł przeskoczyć.
W gorszej sytuacji znajdował się Grytffin, on, jako najstarszy syn musiał uklęknąć przed ojcem i oddać mu podróżny puchar. Składał przy tym pocałunek na rodowym sygnecie, wciśniętym na brudnego od tłuszczu, grubego palucha. Przez wiele lat mdliło go na samą myśl o zbliżeniu się do Rebuina, ale przez ten czas nauczył się, jak ukryć w sobie obrzydzenie i wstręt. W środku brał nad nim górę gniew i uczucie pogardy, na zewnątrz pozostawał oddanym sługą, który był na każde skinienie wymagającego ojca.
Ucałował sygnet, czując na ustach smak pieczonego kurczaka. Ciągle się powstrzymywał, nie odpowiedział na prowokujące spojrzenie starca, nie podniósł wzroku. Tym razem Rebuin odpuścił. Grytffin odwróciwszy się, wytarł twarz w ozdobną chustę. Pragnął jak najszybciej zabić obrzydliwy smak, który wypełniał jego usta. Przeciskając się między tłumem, usiadł obok żony i stryja i nie patrząc na nikogo, sięgnął po puchar z winem. Cierpki aromat od razu wytępił natarczywy smak, niestety wewnętrzny wstręt nadal się utrzymywał.
- Czemu to robisz? - spytała Demme, gładząc dłonią fałdy swej sukni.
- Dobrze wiesz, nie chcę dać mu powodów.
- Powodów do czego? - wtrącił się Etquior. Ze skupieniem przyglądał się gościom, którzy pojawili się w twierdzy wraz z Grytffinem. Wielu z nich nie pamiętał, byli jeszcze dziećmi, gdy opuszczał górską dolinę.
- Do tego, by prócz stanowiska nie odebrał mi czegoś jeszcze. By ta tłusta świnia znów nie wysłała mnie na wzgórza, bym błądził po lasach, polując. I to tylko po to, by on mógł poszerzać to swoje wstrętne cielsko i obżerać się, urządzając coraz to nowe uczty, na których co chwila jestem poniżany! - Wbił sztylet w udko pieczonego bażanta.
Wkrótce Grytffin poczuł, jak odchodzi z niego długo wstrzymywane napięcie. Zmierzył gniewnym wzrokiem ojca, rechoczącego w duecie z jakimś starcem i westchnął ciężko, odkładając nabity kawałek mięsa.
- Co się tak gotujesz? Spokojnie... Rebuin jest stary, długo nie pożyje, niedługo ty będziesz zasiadał na tym krześle, patrząc na wszystkich z góry - wymamrotał Etquior, pochylony nisko nad stołem, nad jakimś kawałkiem smażonej ryby. Wepchnął do ust krągłego ziemniaka i żując, czekał na jakąkolwiek reakcję.
- Aż cud, że to żarcie i wino jeszcze go nie wykończyły - westchnęła Demme.
- Stary coś planuje, wiem to. - Grytffin mówił, machając nabitym na sztylet udkiem. - Patrz, jak on się bawi, jak spogląda na każdego. On czeka... Boję się myśleć, na co.
- Najpewniej na kolejną porcję wina - zaśmiał się stryj. - Robisz się niepotrzebnie przewrażliwiony na tym punkcie, jedz i baw się, póki możesz.
- Ale już dość. Gdzie jest Idgri? - spytał po chwili ciszy, pochylając się ku żonie.
- Tu pojawia się problem - westchnęła ciężko. - Po waszym przybyciu nagle zniknęła. Nie mam pojęcia, co się z nią stało... - Spuściła wzrok, czekając na dobrze znany wybuch wściekłości.
- Durna - cisnął przez zaciśnięte zęby - tylko tego kazałem ci dopilnować. Wszystko, na Szczyty i Przodków muszę robić sam, aby było dobrze wykonane! Jak ja mam ci ufać, durna?
- Uspokój się. To nie jej wina. Pozbądź się jak najszybciej jeńców, to i Idgri będziesz miał z głowy, ona wtedy nic nie wskóra. - Etquior złapał go za ramię, patrząc głęboko w oczy. Demme zacisnęła wargi, powstrzymując się od komentarza, który, jak mniemała, źle by się dla niej skończył.
- Przestańcie wy mi wszyscy mówić, co mam robić! - warknął tak, by tylko oni mogli to usłyszeć. - Sam wszystko załatwię.
Wytarł sztylet i schował go za pasem. Zebrał się, by wstać, gdy drzwi otworzyły się i do sali wkroczyła Idgri. Grytffinowi zrobiło się słabo, wiedział już, że w tym momencie wszystko stracił. Opadł bez sił na liche, pozbawione dekoracji krzesło i tępym wzrokiem obserwował rozwój wydarzeń. Nic już nie mógł zrobić, gdy we wszystkim brał udział Rebuin.
Starzec, widząc Idgri, odesłał towarzyszy, robiąc jej miejsce obok siebie. Rozsiadł się wygodnie i zawołał o kolejny dzban wina, które jak dla niego, zbyt szybko się kończyło. Staruszka podziękowała lekkim skinieniem głowy i zasiadła po prawej stronie, czekając na zachętę do opowieści. Nie trwało to długo. Rebuin wytarł twarz w podaną mu chustę, w nadziei, że w ten sposób pozbędzie się tłustych plam i pochylił się nad kobietą, dając jej tym samym znak, by zaczęła mówić.


Grytffin obserwował. Czekał tylko, aż ciemne oczy ojca zwrócą się ku niemu, i jak jednym skinieniem zawoła go do siebie, wymagając wyjaśnień. Delikatny ucisk na nodze wyrwał go z letargu. Demme gładziła materiał jego spodni, próbując dodać mu otuchy. Uśmiechnęła się blado, gdy na nią spojrzał. I w tym momencie poczuł dziwne ukłucie, nie powinien jej tak traktować, nie powinien podnosić na nią głosu i wymagać od niej czegoś, czego sam nie potrafiłby zrobić. Złapał jej dłoń i trzymał, kierując swój wzrok znów na ojca, napotkał tym samym jego spojrzenie. Wszelkie cienie nadziei rozwiały się równie szybko, jak się pojawiły.

1 komentarz:

  1. Zbieram się do napisania tego komentarza i zbieram i jakoś zebrać sie nie moge...
    Już na samym poczatku dałaś bardzo duzo stylizacji i naprawde doceniam ten zabieg. Problem jednal lezy w tym, że już na samym poczatku widać było pewną delikatną niekonsekwencję i zbyt duży natłok tej stylizacji. No, lae to był tylko krótki fragment, więc czegoś takiego raczej bymnie wyrzucała. Tyle że później znów pojawiały się pewne... zawirowania. Rozumiem, że poprzez taką narrację chciałaś podkreslić odmienność ludu Rebuina od tych, którzy pochodzili z zewnatrz, ale miałam dziwne wrażenie, że nie do końca wiesz w końcu czy narrator ma być raczej z boku, czy tez powinien być przesiąknięty tymi typowymi zwrotami. No i skończyło się na tym, że raz było bardziej "leśnie", że tak powiem, a raz bardziej "światowo". Wolałabym gdybyś postawiła w tej kwestiii na jeden wariant, ale to oczywiście była twoja decyzja i twoja wizja.
    Co do samych wydarzeń i Orzełka, na którego czekałam (bo jednak o wiele przyjemniej czyta się o następujących po sobie wydarzeniach, niż o tych bardziej wyrwanych ze świata przedstawionego), to wpadli z deszczu pod rynnę. W ogóle to co jest Krukowi? Jeszcze gdyby to Orzeł był nieprzytomny, to bym zrozumiała (w końcu oberwał w plecy i jeszcze ta kyracja Kruka...), ale Kruk? W głowę oberwał, czy co? No nie wiem jakieś to podejrzane jest. No, ale chyba aż tak źle nie skończa skoro to Orzełek jest głównym bohaterem, prawda? No, a poza tym teraz to już tak zwyczajnie jeńców sie nie pozbędą - może Idgri się za nimi wstawi?
    Bo tak w ogóle to cała wioska wyszła ci naprawdę zgrabnie. Stary wódź, który zdziwaczał na strarość i niekoniecznie chce dopuścić następcę do władzy, jego brat, który wrócił gdzieś z obrzezy i musi zmierzyć się z sytuacją w wiosce (zdaje sie mieć jednak całkiem sporą władzę wojskową, jeżeli takmożna oczywiście mówić w ich wypadku), no i jeszcze Gryttfin, przy którym zastanawiam się co on właściwie chce - bardziej zalezy mu na władzy, na tym, żeby ojciec nie rządził, na uznaniu, czy może na jeszcze czymś innym? No, ale to moze jeszcze wyjdzie w praniu. Jego żona natomiast mnie zaskakuje - znaczy nie bardzo rozumiem czemu niby miałaby byś wtyką Rebuina? Niby co on może jej dać, co ona mu zawdzięcza? Chodzi o to, że on ją szantazuje, grozi? Ale przecież, skoro jest jego synową, to raczej za wielkie niebezpieczeństwo jej nie grozi (mordowanie wśród rodzinki, która sprawuje władzę to jednak poważny objaw słabości).
    Nie wiem, ale czasami mam wrażenie, że niektóe rzeczy przekombinowałaś zwyczajnie... chociaż nie zmienia to faktu, że rozdział jako całość to bardzo ciekawy i naprawdę świetnie opisany (bo opisy udały ci się jak nigdy, już dawno nie czytałam takich przyjemnych - bo i dawno nie wpadła mi w łapki książka-powieść) wycinek z życia pewnych ludzi o pewnych tradycjach, przekonaniach i przeszłości.
    Pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń