„Magowie, choć nie należą do odrębnej rasy, zainteresowali mą osobę na tyle, bym mógł kilka słów o nich tu zamieścić. Choć całą społeczność okrywa całun tajemnicy, to śmiało można rzec, iż pojawili się na naszych ziemiach tuż przed początkiem Wielkiej Wojny, niosąc nadzieję i ratunek wydawałoby się – pokonanym ludziom. Wkrótce władca, jak i cały dwór otoczyli ich opieką i nadali szczególne prawa. Rikhud III ujrzał w Magach nadzieję na wielką, niepokonaną armię i tak, aż do dziś gromadzi się rekrutów stanowiących część Armii Królewskiej. Jak dokładnie wygląda szkolenie i ilu mężczyzn je przeżywa – tego nie wiadomo.”
Lüfiao Cittilren „Rasy świata naszego”
Soron siedział na środku pomieszczenia. Odsunął stary, cuchnący dywan i przykucnął na kamiennej posadzce. Nie dbał o to czy zmarznie. Ostatnio dbał o niewiele spraw, nawet o samego siebie jakoś mniej. Potrzebował pomyśleć, a ciągle nie mógł znaleźć na to czasu.
Wyciągnął drewniane pudełko i wysypał jego zawartość. Przedmioty z brzdękiem uderzały o zimne kamienie. Było ich niewiele – stara, pożółkła moneta, mała i jakaś dziwnie lekka, kawałek materiału z wyhaftowaną literą L - białego z niebieskimi wstawkami, kryształ z przechodzącą przez środek dziurką, obrączka z żelaza i kobiecy kolczyk z perłą. Posiadał te rzeczy od zawsze, od kiedy pamiętał, czyli prawdę mówiąc, nie aż tak długo.
Wysypywał je co jakiś czas, pragnąc sobie przypomnieć zdarzenia z przeszłości, niestety nadaremnie. Pierwszym wspomnieniem, do którego myślami powracał, było mianowanie – co było przed, stanowiło otchłań, barierę nie do przekroczenia.
Zaczynał zawsze od tłumu, od masy, w której się znalazł. Krzyczeli, wołali. Wszędzie wierzchołki głów, lasy rąk. Czuł się jednym z wielu, cząstką tej całości. Nie wiedzieć czemu odczuwał wtedy strach, tak jak i wielu mężczyzn, z którymi się znajdował. Właśnie – sami mężczyźni, żadnej kobiety. Wszyscy wciśnięci do jednego, ciemnego pomieszczenia, w którym śmierdziało potem, moczem i czymś jeszcze, czego dokładnie nie mógł rozpoznać.
Pamiętał huk i mrok, później obudził się z przerażającym bólem w zupełnie innym miejscu. Podszedł do niego mężczyzna w długiej, bordowej szacie. Miał przyjazną twarz, uśmiechnął się i zapytał, czy już mu lepiej. Wtedy, podczas rozmowy dowiedział się, że cudem uratowano go od śmierci, że ma w sobie cząstkę magii, że od teraz jest jednym z Braci, że nazywa się Soron Viia Atiben i to miejsce będzie jego domem.
Podawano mu napary, mające złagodzić ból. Czyniły to doskonale, dodatkowo sprawiając, że tracił dawne uczucia. Stawał się coraz bardziej oschły, przygnębiony, było mu wszystko jedno, poza celem, jaki sobie wyznaczył – być najlepszym.
Nie zauważył wtedy, że każdy, komu podano napar, czuł to samo, że nikt nie pamiętał swojej przeszłości, że każdy odczuwał ból. Nie rozmawiali między sobą, tylko trenowali.
Zaklęcia, które początkowo mu prezentowano, fascynowały. Działo się tak, dopóki nie spróbował rzucić swojego pierwszego. Robił, jak mu wmawiano, obserwując przy tym próbę jednego z Braci. Zamknął oczy, to miało pomóc. Energia wypłynęła niespodziewanie, myślał, że rozsadzi żyły, że rozwali serce, ale najgorsze było towarzyszące temu uczucie. Chłód i strach, ale tak przeraźliwy, że zawył, że momentalnie opróżnił swój pęcherz, panikując. Wiązka magii, jaka się wtedy narodziła, wystrzeliła w powietrze, zamieniając się w słup ognia. Przelatujący nad polaną ptak spadł spalony na ziemię. Chłopakowi obok pierwsza próba się nie powiodła, wypływająca z niego energia, nie znalazła ujścia. Rozsadziła go od środka.
Tego dnia nauczył się, że magia jest żywą istotą, że nie lubi, jak się nad nią panuje, że używa się jej z opanowaniem. Po tym wybryku przez tydzień nie wstawał z łoża, pozbawiony wszelkich sił.
Kolejne próby szły już lepiej. Tłamsił lęk, wzmacniał ciało i umysł, powoli uczył się od Mistrzów. Niewielu ukończyło wstępne zadania, większość padała jak muchy, nie dożywając końca treningu.
Przy sobie miał drewniane pudełeczko. Skąd się wzięło? Co to za rzeczy? – nie potrafił na te pytania odpowiedzieć, choć z całych sił próbował wygrzebać wspomnienia ze swojej pamięci. W głowie miał pustkę.
Po jakimś czasie uświadomiono go. Powiedziano, skąd się wziął pierwszy ból, jaki odczuł po przebudzeniu. On, jak i wielu innych mężczyzn poddawany był regularnemu truciu, częstowano ich wywarem, który miał sprawić, że staną się niepodatni na miłosne żądze, które odciągają od ścieżki magii. Wielu z nich również nie przeżyło – dawki bywały dla niektórych zbyt mocne.
Dziś już się tym nie przejmował, każdy z Magów był taki sam, każdemu odebrano przeszłość, odebrano szanse na przyszłość, na spłodzenie potomka. O tym jednak żaden z nich nie myślał, wywar w początkowej fazie już o to zadbał. Dbali natomiast o rozwój, o karierę, o ciągłe pięcie się w górę, a także o to, by kolejne użycie magii nie sprawiało takiego bólu, by stawało się coraz lżejsze. Zapominali, że udręka, jaka wiąże się z rzucaniem czaru, nie ustanie, że tylko oni stają się obojętni na wszelkie ludzkie emocje, że razem tworzą armię papierowych, obdartych z uczuć Magów.
Soron westchnął głośno ze zrezygnowaniem, chowając z powrotem przedmioty do drewnianego pudełka. Znów nic, znów pustka w głowie, znów nie mógł sobie nic przypomnieć. Sięgnął po karafkę, dolewając po raz kolejny wina. Upił wszystko naraz i powtórzył czynność drżącą ręką. Gdy pił, nie odczuwał aż takiego bólu. Magia nie chciała się zregenerować, a odcięta kończyna doprowadzała go do rozpaczy. Chwiejnym krokiem podniósł się z posadzki i przewracając dwa krzesła, oparł się o blat stołu. Odnalazł list. Ścisnął kurczowo pomięty pergamin i zaczął przesuwać wzrokiem po literach, powoli składając je w zdania, szło mu ciężko, napisy rozmazywały się, tańczyły, nęcąc jego wzrok.
Zawaliłeś sprawę. Wracaj do twierdzy jak najszybciej. Wielki Mistrz.
Zawaliłeś sprawę... Złe myśli przewijały się przez obolałą głowę. Czyżby jeden pochopny czyn miał zdecydować o jego dalszym losie? Bał się, cholernie się bał i nie chciał za nic wracać do twierdzy. Do szału doprowadzał go również fakt, że nie znaleziono chłopaczka odpowiedzialnego za utratę jego cennej ręki. Tylu ludzi! Psy, strażnicy, a temu udało się umknąć... Cholernemu skurwysynowi udało się umknąć!
Soron złapał za pustą karafkę i rzucił nią o kamienną ścianę tak, że ta rozprysnęła się na tysiące drobnych odłamków. Dźwięk tłuczonego szkła echem odbił się od kątów komnaty. Wściekłość, jaka mu wtedy towarzyszyła była nie do zniesienia, najchętniej wszystkich, którzy szukali, a nie znaleźli – powiesiłby, spalił, zabił, poćwiartował. Bez cienia litości. Sam także najchętniej znalazłby tego chłopaczka, czuł, że nikt prócz niego nie jest w stanie dobrze wykonać tego zadania.
Najgorsze było to, że nie mógł teraz się za to zabrać. Musiał się pakować, musiał wyjechać i przygotować się na ciężką rozmowę. Do Lortin, znienawidzonego miasta, gdzie aktualnie przebywał władca wraz z dworem, Magami i Wielkim Mistrzem, do miasta, gdzie mieszały się wpływy północy i południa, z którego szły kulturalne nowinki na cały kraj, w którym śmierdziało mieszańcami i stworami niemającymi prawa bytu na tym świecie. Że też król chciał przebywać w takim miejscu!
Upił resztkę wina i chwilę zastanawiał się nad imieniem swojego podwładnego.
Orgel... Orsel? Jak mu było...?
- Idioto! - zawołał w stronę drzwi do komnaty. Wiedział, że ten, kto pełnił wartę, pojmie, że chodziło o niego. - Drugi raz wołać nie będę!
Wejście uchyliło się nieznacznie, ukazując w szparze twarz młodego chłopaka. Krótkie, jasne i kręcone włosy zafalowały lekko, zasłaniając ciemne, duże oczy.
- Tak, o ciebie mi chodziło. Każ przygotować konia do długiej jazdy, razem z tymi wszystkimi potrzebnymi rzeczami. Słyszałeś? No już, jazda idioto! - warknął Soron, trzymając się ledwo co na nogach.
- Panie, jesteś pewien? Nie wyglądasz najlepiej... - Ośmielił się wtrącić cichym, piskliwym głosem.
- Będziesz mnie pouczał? Jazda, bo zmienię zdanie i cię wypatroszę!
- Tak jest! - krzyknął zlękniony i pędem puścił się po korytarzu. W oddali słychać było jeszcze ciche stukanie butów.
Mimo wielu głosów sprzeciwu na konia pomagało mu wsiąść trzech rosłych mężczyzn. Wspólnymi siłami udało się wsadzić Maga w siodło, jednak ten chwiał się niespokojnie, sprawiając, że wierzchowiec dreptał nerwowo w miejscu. Najwidoczniej zwierzęciu przeszkadzał także bijący od Sorona odór alkoholu.
- Daleko nie zajedzie – mruknął strażnik do drugiego tak, by Mag go nie dosłyszał.
Soron z trudem wyprostował się. Chłodny wiatr dmuchnął mu w twarz, odgarniając na boki potargane, przydługie włosy koloru ciemnego kasztana. W opuchniętych oczach pojawiły się łzy, przetarł je dłonią i spojrzał przed siebie.
Stali przed mostem, w pobliżu głównej bramy. W oddali majaczyła ubita, pełna kolein droga, stanowiąca główny trakt do Lortin. Porastały ją w głównej mierze, od strony rzeki, rzędy niskich topoli i brzóz, teraz już w pięknych żółto-brązowych odcieniach. Powoli zbliżał się wieczór, więc niebo rozerwane zostało przez pasy chmur – różowych, bordowych, granatowych i takich o barwie dojrzałych jeżyn. Lekki, jesienny wietrzyk poruszał kępami traw, grzywą konia i jego źle ułożonymi włosami.
Po raz kolejny otarł łzy napływające do oczu i oparł się o szyję zwierzęcia. Jedną ręką nie był w stanie sprawnie go prowadzić, nie mówiąc już o szybkiej jeździe. W tym stanie jednak nie zważał na to zbytnio. Myśląc o tym, do czego dąży, o tym, co mu odebrano, o tym, że nigdy nie poczuje smaku wolności – spiął boki wierzchowca i zmusił go do ruszenia z miejsca.
Kopyta rytmicznie uderzały o most, po chwili zaś o ubitą ziemię, wznosząc przy tym tumany kurzu. Soron pochylił się, aby nie spaść. Wszystko, co widział, rozmazywało się w pędzie, zamknął więc oczy, wyobrażając sobie przy tym całkowicie inne miejsca. Choć nie powinien czuć wyrzutów sumienia z powodu spalenia wioski, alkohol wydobył coś, co sprawiło, że opanował go żal, smutek i gniew. Gniew na samego siebie za to, co uczynił. Nie chciał, by tak było. Wydarł się, by odciążyć kłucie w klatce piersiowej. Niestety nie na wiele się to zdało. Przyjemne grzanie w żyłach podpowiadało, że więziona wewnątrz magia pragnie się jak najszybciej wydostać. Wstrzymywał ją, był słaby i pijany, nagłe zużycie siły mogło się zakończyć śmiercią, a on doskonale o tym wiedział.
Nie raz opuszczał już miejsce, w którym miał niezałatwione sprawy. Można rzec, że uciekał przed obowiązkami, w rzeczywistości uciekał przed samym sobą, przed krzywdą, która go spotkała i, którą może komuś wyrządzić. Wszystko to robił podświadomie, nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni. O sukinkocie, który wyrządził mu krzywdę, pamiętał jednak doskonale.
Soron zacisnął zęby i pospieszył konia. Minął właśnie karczmę najbliższą miastu i gnał dalej wzdłuż rzeki o porośniętych trzciną brzegach, spomiędzy których, z krzykiem wylatywały kaczki i dzikie gęsi. Woda lśniła srebrem, odbiciem szmaragdowych traw, rubinem i szafirem nieba. Szemrała cicho, przelewając się między szarymi głazami, pluskała i bulgotała, zaczynając swój koncert w towarzystwie wiatru, który szeleścił trawami, trzcinami i liśćmi. Feeria dźwięków i barw zawładnęła okolicą.
Zakręcił i przejechał przez szeroki, drewniany most. Jeśli dobrze pamiętał, to z krótkimi przerwami powinien za pięć dni dotrzeć do Lortin. Spojrzał w górę. Ściemniło się i zerwał się mocniejszy wiatr, który przyniósł nieprzyjemne zimno. Soron skulił się, przyklejony do końskiej szyi w nadziei, że będzie mu nieco cieplej. Wzrok zaczął go zawodzić, kształty rozmazywały się i przybierały dziwaczne formy, których nie potrafił rozpoznać.
Nie zauważył, że pcha konia w bok, coraz bardziej w stronę rzeki. Zdążył usłyszeć plusk, z jakim kopyta uderzyły o taflę, na nic jednak się zdało szarpnięcie za wodze. Wierzchowiec stanął dęba, wierzgając niebezpiecznie. Mag, nie mając siły utrzymać się w siodle, wpadł w nurt. Otarł się o trzciny, uderzył o głaz i dławiąc się, próbował nabrać powietrza. Zimna woda otuliła jego ciało, nie przynosząc ukojenia. Wynurzył się, z trudem łapiąc oddech. Kaszlał i pluł wodą, próbując się wydostać na brzeg, pomógł mu w tym wystający z ziemi korzeń.
Padł na trawę mokry, zziębnięty i wykończony, po koniu ślad zaginął – umknął gdzieś w mrok. Wiedział, że może się spodziewać śmierci, o dziwo nie bał się jej, towarzyszyła mu już nazbyt często. Ginący rekruci – za sprawą magii, czy też własnej bezsilności, za sprawą bariery mało odpornej na cierpienie – wszyscy oni nie wywoływali już żadnych uczuć. Razem z nimi śmierć stała się obojętna, tak jak obojętne było życie. Nagle na nic zdały mu się zaszczyty, słowa uwielbienia, ludzkie ukłony i potulne spojrzenia. Chciał tylko dwóch rzeczy – wolności, spokoju i schwytania tego, kto ośmielił się podnieść na niego miecz - dla wymierzenia sprawiedliwości.
Zamknął oczy. Nie miał siły, wszystko wirowało wokół niego w zawrotnym tempie. Szum rzeki powoli ustawał, choć woda dalej obmywała mu wysokie buty. Ustawał? To on powoli przestawał słyszeć, zasypiał, leżąc bezwładnie na brzegu Rostăc, zwanej rzeką zapomnianych, opuszczonych, rzeką martwych łez. To tu podczas Wielkiej Wojny ginęli młodzi mężczyźni, to tu leżał Soron Viia Atiben, pozbawiony wszelkich sił.
Że tak powiem: ałć.
OdpowiedzUsuńSoron to naprawdę miał przekopana, znaczy ma, znaczy już nie wiem... w sumie to zalezy od tego czy wciąż żyje. Dobra, niezaleznie od tego to i tak wymyśliłaś całkiem niezły sposób szkolenia. Zastanawia mnie tylko w jaki sposób wybierali rekrutów. Chociaż nie, już nie - przypomniało mi się, że ci obdarzeni magią mieli te niebieskie znamiona, jakie Orzeł ma na szyi. No, ale na to, ze w ogóle istnieje roślina, która może w taki sposób zmienić człowieka, to bym nie wpadła. A poza tym, to nie łatwiej było ich wykastrować? Kłopot z głowy bez wielkiego ryzyka (trzeba byłoby tylko pinować higieny coby infekcja sie nie wdała) i strat w ludziach. No chyba, zę traktowano to jak pewien sposób selekcji wstępnej, tak by odzielić silniejsze jednostki od tych słabszych (przecież później i tak by to wyszło, no ale...). Zresztą ich taktyka, ich sprawa.
A tak poza tym to ponownie świetny rozdział, o wiele bardziej lubię te, które mocniej łączą sie z Orzełkiem, czy wioską, bo wtedy dla mnie ma to wszystko większą ciągłość, spójność. No i w tych rozdziałach, mam wrażenie, opisy wychodzą ci po prostu bajecznie - czyta sie z prawdziwą przyjemnością i naprawdę bardzo oddziałują na wyobraźnię - zawróno te przyjemne opisy przyrody, jak i te mniej przyjemne opisy treningu.
W pewnym momencie nie potraiłam się roześmiać - ale pewnie wiesz gdzie ;) Nie ma to jak uniwersalne imiona dla strażników. A takw ogóle to jestem pod wrażeniem, że nawet mimo takiego stanu i nie do końca pełnej świadomości wszyscy tak się Sorona bali - to świadczy o tym jak wielku strach wzbudzają magowie i jak niebezpieczni są.
No, ale ty go chyba nie zabiłaś, co? Znaczy szanse to on ma niewielkie (pewnie teraz to jeszcze większą częsć ręki trzeba będzie amputować, bo wda się zakażenie, w dodatku ta magia, środek lasu, dzikie zwierzta i w ogóle raczej marna sytuacja), ale jakoś przykro byłoby się z nim rozstawać - poza tym miał nas zabrać do stolicy!
Ach, no i bym zapomniała - naprawdę podoba mi sie takie przedstawienie magii. Jako czegoś nieujarzmionego, co może w każdej chwili wydostać sie spod włądzy i zabić tego, kto próbował nią władać. To wzbudza prawdziwy szacunek.
Pozdrawiam.
Dziękuję naprawdę za tak długi i wyczerpujący komentarz :) cieszę się, że czytasz, zwłaszcza że dopadł mnie kryzys. Mam jednak zamiar się z niego podnieść ;) Zima jest takim okresem dla mnie, że jakoś przyjemniej się pisze. Powstaje także w mrokach mego dysku coś nowego, na wzór zbioru opowiadań. Będzie to to samo uniwersum ;)
UsuńCo do rozdziału - może nie powinnam tak szybko zdradzać, ale Soron nie zginie ;) przynajmniej nie teraz, będzie jeszcze potrzebny. W następnym rozdziale będzie już Orzełek, będzie trochę magii, więc powinno być ciekawie ;)
Również pozdrawiam i jeszcze raz dziękuję :)
A mi się właśnie wydaje, że cokolwiek krótki - w ogóle ostatnio jakby mam znacznie mniej do powiedzenia niż kiedyś :( A ja ci powiem, że cieszę się, że czytam ^^
UsuńHej, nie łam się! Szczególnie teraz, gdy zaczeło się wszystkoładnie zazębiać i naprawdę ciekawa jestem co dalej (nie znoszę nie wiedzieć jak coś sie skończyło). A czy w tym zbiorze opowiadań dużo jest o magach (bo oni tu akurat są bardzo interesujący) albo o elfach (ciekawa jestem jak wyglądają ich miasta, oni sami no i jak było zanim upadli).
Oj tam, oj tam - przecież jakby miał być trupem, to nim by był na koniec rozdziału, a nie zostawiałabyś czytelnika w niepewności (no wiesz takie zagranie jest całkiem znane, choć rzeczywiście ciekawe). No, ale zawsze dobrze jest mieć pewność ;) A na Orzełka to czekam z niecierpliwością.
Nie masz za co dziękować, naprawdę :)