6.06.2013

czwórka


Kto z muzyką przychodzi, zła nie czyni.

Powiedzenie kertialskie

Elia Meyev, zwana przez wszystkich Fintią cieszyła się ogarniającą ją zewsząd wolnością. Szczęście, które ją rozpierało, było tak ogromne, że bez żadnych oporów śmiała się w noc, popędzając wałacha do coraz to gwałtowniejszego galopu. W niczym nie przeszkadzał jej niesforny, silny wiatr, który targał włosami, raz po raz zarzucając je na twarz.
Nie pamiętała już, kiedy jechała konno, ani kiedy po raz ostatni udało jej się opuścić miasto. Za plecami miała Mistiv Muror z całymi swymi wspaniałościami i obrzydlistwami, z rozczarowaniem, goryczą, bólem – z całą jej przeszłością.
Uwolniła się od udawania, że stosunki z klientami przynosiły jej radość i rozkosz, większość tych wizyt kończyła się zupełnie inaczej. Zostawał płacz i głęboko zakorzenione upokorzenie, którego nie mogła się do końca pozbyć. Z czasem uodporniła się na ból i krzywdzące obelgi, najzwyczajniej w świecie zobojętniała.
Teraz dane jej było, od tak nieznośnie długiego czasu poczuć cudownie słodki smak przyjemności, jaką daje pełna swoboda. W niczym nie przeszkadzał jej chłód, otulający ją swym obszernym płaszczem. Zmarznięte dłonie włożyła w gęstą i długą sierść konia. Noc również nie była przeszkodą, od dawna ta pora należała do niej, znała ją doskonale. To dzień nie należał do sprzymierzeńców, odsłaniał wszystko to, co skrywała ciemność, okaleczenia, siniaki i brudne prześcieradła.
Na myśl przyszła jej osoba, dzięki której pozbyła się tych okropności. Momentalnie wstrzymała wodze, koń zwolnił tempo, a Fintia spochmurniała. Prawda było jej źle, ale przyzwyczaiła się do tego, a teraz znalazła się w całkowicie nowej dla siebie sytuacji. Przespała się z magiem, na prośbę tego Kruka, tego idioty, skazującego ją na cierpienie. Bała się, bo wmawiano jej, że jedynymi mężczyznami, których nie może tknąć, są ci, obdarzeni magią. Zabraniano nawet na nich patrzeć, by nie kusiło. Te, które nie usłuchały, były tracone o świcie.
Nie znała bogów, nie nauczono jej w nich wierzyć, wiedziała tylko, że gdzieś jest Sheroa, matka wszystkich bóstw. Fintia wzniosła swe oczy ku niebu, w nadziei, że nie spotka ją kara i, że wspaniała bogini wybaczy czyn, którego się dopuściła. Była jednak pełna wątpliwości.
Przerwała jazdę i zatrzymała się na środku trawiastego pustkowia, w pobliżu starych sosen. W gąszczu znalazła kilka suchych gałęzi i z niemałym trudem rozpaliła ognisko. Iskry skakały w zimnym powietrzu, niknąc w otchłani nocy, która sprawiała, że zapach żywicy i mchu był teraz wyjątkowo silny. Wdzierał się do nozdrzy, przyzwyczajonych do woni kadzideł, spoconych ciał i nęcił straszliwie, przywołując dawne, mgliste wspomnienia. Odrzuciła je szybko, wciągając chłodne powietrze.
Podłożyła drwa do ognia, wzleciały iskry przypominające złote ćmy.
W tym momencie doszło do niej, że prócz konia, odłożonego mieszka i wolności nie ma nic. I, że obarczono ją nowym brzemieniem, jakim jest hańba, lęk o życie i strach przed gniewem bogów. Nie miała dokąd pójść, nie widziała przed sobą konkretnego celu. Chciała swobody, a gdy ją dostała zaczęła tęsknić za wyuczoną, dobrze znaną niewolą.
Wśród osobliwych dźwięków nocy, pohukiwania sów, trzepotów skrzydeł nietoperzy pojawiła się przedziwna nuta, niepasująca zupełnie do tego pustkowia. Wznosiła się na lekkim wietrze, dotarła do wrażliwych uszu konia, który słysząc obce brzmienie, parsknął niezadowolony. Później okrążyła głowę Fintii i wzbudziła w dziewczynie zainteresowanie. Dźwięki instrumentów stawały się coraz wyraźniejsze, bez problemu można było już rozróżnić stukot tamburyna, gwiżdżącą fujarkę i harmonijkę, a także wyjątkowo piękny, kobiecy głos. Słowa nie miały znaczenia, były tylko uzupełnieniem cudownej melodii.
- Hej! Czy podróżni mogą skorzystać z ognia? - Niski, męski głos, z lekką chrypką został skierowany w jej stronę.
Zdziwiona Fintia zastanawiała się nad odpowiedzią. Widocznie oczekiwanie obcych było zbyt długie, bo mężczyzna przerwał ciszę:
- Kto z muzyką przychodzi, zła nie czyni.
- Chodźcie, ogrzejcie się – wydukała, podnosząc się z wilgotnej trawy.
Stanęli na tyle blisko, by ciepłe światło ogniska oświetliło ich sylwetki. Podróżnych było pięciu, w tym dwie kobiety, w niezwykle błyszczących strojach. Miały na sobie lekkie, zwiewne szaty z przyszytymi w różnych miejscach kawałkami połyskującej tkaniny. Fintia słyszała tylko o materiale zwanym księżycową płachtą, osiągającym na rynkach zawrotne sumy. Produkcją zajmowały się tylko i wyłącznie elfy zamieszkujące Wolne Miasto Junura w Kertialu. Na łamach porozumienia po jednej z wojen, po całkowitej stracie swoich ziem, otrzymały małą namiastkę dawnej wolności. W Junurze elfy prowadziły własną politykę, a że większość z nich była doskonałymi kupcami i rzemieślnikami Wolne Miasto bardzo szybko zaczęło się bogacić.
Teraz Fintia miała okazję zobaczyć po raz pierwszy ten cudowny materiał, odbijający blask ognia srebrzystym blaskiem.
Twarze obu kobiet były tak do siebie podobne, że była niemal pewna, że łączy je bliskie pokrewieństwo. Nosy miały małe, lekko zadarte, usta pełne i kształtne, oczy duże, w kształcie migdałów, nie mogła jednak dostrzec ich koloru. Brązowe pukle włosów okalały te gładkie, jasne twarze. Obie uśmiechały się figlarnie. Mężczyźni za to różnili się od siebie znacznie. Pierwszy, ten o niskim głosie nie był tak wystrojony, jak pozostali, miał na sobie zwyczajny, skórzany strój, taki, jaki noszą podróżni, bądź myśliwi. Na pierwszy rzut oka już wiedziała, że pod nim znajduje się dobrze rozbudowane ciało. Na głowę miał wciśnięty kapelusz z długim, bażancim piórem, spod którego wystawały niesforne, jasne kosmyki. I właśnie on znów się do niej odezwał.
- Ostatnio noce stają się coraz zimniejsze na pustkowiach. O ogień nie łatwo, bo rosa ściółkę przykrywa.
- Cohel, jesień się zbliża, to normalne – rzuciła kobieta, podchodząc bliżej. - Jestem Nanna. – Uśmiechnęła się, a w jej oczach pojawiły się wesołe iskierki. – To moja siostra Cayna i nasi towarzysze Cohel, Avolet i Lonan. No chodźcie bliżej, poczęstujcie winem.
- Mówcie mi Elia.
- Co, przepraszam, że pytam, robisz Elio samotnie na pustkowiu? - Nanna przysiadła na skórze dzika, tuż obok ognia.
- Podróżuję. Właściwie to nie obrałam jeszcze żadnego celu. - Wzięła duży łyk podanego jej wina. Słodki smak winogron i korzennych przypraw rozniósł się po podniebieniu, a po chwili przyjemne ciepło rozlało się po ciele. - Cudowny smak, to wino z...?
- Tak, ze wschodu, dokładnie z Kertialu – wtrącił się Avolet. - Wbrew pozorom Kertial nie jest tak lesistym państwem, jak uważa większość z was, ludzi. Mamy tam wiele, dobrze znanych na południu winnic.
- Ludzi?
- Jesteśmy elfami, nie zauważyłaś Elio? - Avolet ściągnął ozdobny kapelusz, miał czarne włosy, na tyle krótko ścięte, że dało się zauważyć zakończone w szpic uszy. W prawym świecił mu się złoty, okrągły kolczyk.
- Nie strasz naszej gospodyni – zaśmiała się Cayna. - To mówisz, że nie masz celu. – Łyknęła wina z wysokiej, glinianej butelki. - Cohel, a gdzie my zmierzamy?
- Mamy umówione spotkanie, czyżbyś zapomniała?
- Ja? Ja nie zapominam o ważnych rzeczach w przeciwieństwie do ciebie – burknęła.
Fintia nie pamiętała już, jak to jest mieć przyjaciół, jakie zabawne jest droczenie się między sobą o każdą, nawet najmniejszą i mało istotną rzecz. Siedziała wśród elfów na pustkowiu, w dość sporej odległości od jakichkolwiek ludzkich siedzib i najdziwniejsze było to, że nie bała się ani odrobinę. Rozmawiała, jadła smażonego w ogniu królika i piła kertialskie wino. Śpiewała sprośne piosenki i śmiała się, uwolniona od wszelkich trosk i smutków. Słuchała opowieści z krain, o których istnieniu nawet nie wiedziała. Gawędzili długo.
- Muszę się dostać do świątyni – rzuciła Fintia i wgryzła się w swoją porcję królika.
- Jakiejś konkretnej? - zapytała Cayna. - Słabo znam waszych bogów.
- Wstyd przyznać, ale ja także ich nie znam. Nie wiem nawet, gdzie mam szukać.
- My zmierzamy do Warmen, jedź z nami Elio. Twoje towarzystwo jest nam miłe, a w każdym większym mieście znajduje się świątynia – zaproponował Cohel.
- Nie wiem, czy to rozsądne.
- Na pewno rozsądniejsze od samotnej podróży. Taki włóczykij to kusi los i sam ściąga na siebie kłopoty. Łatwy cel dla rozbójników, a tych to zawsze na pęczki, bo przecież grabienie samotników to najłatwiejszy zarobek.
- Oj kłóciłbym się z tobą, czy on w rzeczywistości jest taki łatwy, jak mówisz. – Cohel kiwnął ostrzegawczo palcem w stronę Cayny i wrzucił do ognia kij, długo obracany w dłoniach.
- A, czego będziesz szukać w świątyni bóstw, których nie znasz? - odezwał się milczący dotychczas Lonan. Nie spojrzał nawet na Elię, zajęty struganiem rzeźby z drewna.
- Przebaczenia i zrozumienia. Muszę być pewna, że nie wisi nade mną klątwa. - Wygięła wargi w gorzkim uśmiechu.
- Chcesz znać moje zdanie? Nie nosisz żadnej klątwy.
- Skąd możesz to wiedzieć? Nie masz nawet pojęcia o tym, co zrobiłam.
- To proste. Żaden człowiek nie może być naznaczony klątwą, bo kto mianowicie miałby cię nią naznaczyć? Bogowie? Żaden śmiertelnik chodzący po tej ziemi nie ma takiego prawa, a bogowie mają inne zmartwienia niż obserwowanie prostych ludzi.
- Elio, nie zwracaj na niego uwagi. Kpi sobie z wiary, jest bogiem sam dla siebie.
Wystrojony w kosztowne materiały Lonan, milczący, o dziwnych poglądach, stał się dla niej zagadką, którą chciała rozwiązać.
- Pojadę z wami do Warmen – oznajmiła, dopijając resztkę wina.
Pierwsze promienie słońca błysnęły ponad horyzont, niebo zalało się tysiącem odcieni fioletu, różu i oranżu. Spomiędzy wysokich, pożółkłych traw, gdzie srebrem lśniły mokre od rosy pajęczyny, z krzykiem wzleciało w górę stado białych żurawi. Pasikoniki rozpoczęły swój koncert w towarzystwie świergoczących ptaków. Ranek był wyjątkowo mglisty i rześki, taki, jaki Cayna lubiła najbardziej.
Wszystkie pakunki zostały przymocowane do grzbietu dziwnego konia. Elfka, co chwilę spoglądała na niego sceptycznie, nie odpowiadał jej jego wygląd, ta gęsta, szara niczym popiół z ogniska sierść i rogi, długie, zupełnie niepasujące do całości zwierzęcia. Przywykła do zwykłych, gniadych wierzchowców i zupełnie nie mogła się przestawić na te z Myrenǎlu, wyjątkowo kapryśne i nieustępliwe.
Zmieniła strój na dużo wygodniejszy, skórzany, lekkie buciki na wysokie z klamrami. Czuła się o wiele swobodniej.
- Ominiemy Mistiv Muror? - wymamrotała Elia, widocznie zmartwiona.
- Wątpię, musimy kupić konie, a Mistiv Muror jest najbliższym miejscem, gdzie możemy to zrobić.
Cayna czuła, że te słowa wcale nie ucieszyły Elii. Miała ochotę podejść i przytulić to biedne dziewczę, zobaczyć jak się uśmiecha i jak jej ruda fala loków błyszczy się w słońcu. Zamiast tego zapytała, ostrożnie i na tyle cicho, by jej towarzysze nie dosłyszeli.
- Czego się boisz? Wyczułam cię, uciekasz przed czymś. - Dotknęła jej drżącego ramienia.
- Uciekam przed śmiercią – odparła wymijająco.
- Widzę, że nie chcesz mówić, zatem nie będę naciskała. W sumie zbyt krótko się znamy, ale jeśli będziesz potrzebowała rozmowy, to wiesz, do kogo możesz się zwrócić.
Co wywołuje ten strach? Wątpiła w to, że Elia kiedykolwiek odczuła taki, jak ten należący do niej. Więc, co ją tak przeraziło? Nie wyglądała na dziewczynę, która zalazła za skórę straży, albo oprychom, czego o niej i jej towarzyszach nie można było powiedzieć.
Westchnęła głęboko, wciągając do płuc świeże, poranne powietrze. Czuła już o tak wczesnej porze, że dzień będzie wyjątkowo upalny. Ostre promienie słońca obudziły śpiące owady, widziała kątem oka, jak Cohel daremnie próbuje je od siebie odgonić, machając swym zielonym kapeluszem z dużym, bażancim piórem. Powstrzymała się od kąśliwej uwagi na temat utrzymywania czystości, wiedziała, że elf odgryzie się czymś o wiele złośliwszym.
W oddali majaczyły mury miasta, na oko dzieliła ich od niego jedna staja. Dla Elii każdy krok w wysokiej utrudniającej marsz trawie był krokiem w stronę przeszłości.
- Cayna?
- Tak? - spytała, podchodząc bliżej.
- Chcę ci to opowiedzieć, to, o co pytałaś.
Wysłuchała. Choć Elia nie mówiła o bólu i strachu ani o goryczy, to ona doskonale to wyczuła. Miała słabość do osób skrzywdzonych, oszukanych przez innych lub przez los. Wszystkim chciała pomagać i wszystkich pocieszać, za sprawą tego zachowania dość często zapominała o sobie. Tym razem jej sumienie znów zostało poruszone.
- Avolet, zmieńmy kierunek.
- Na jaki? Musimy kupić konie, chyba zdajesz sobie z tego sprawę, że Mistiv Muror jest nam najbliższe?
- Bliższa jest nam karczma na rozdrożu, tam też kupimy konie.
- W mieście mamy większy wybór.
- Naciskam, by to była jednak karczma.
Avolet pod wpływem jednego, ostrego spojrzenia zaniechał dalszej próby, namawiania Cayny na pozostanie przy obranej trasie. Szarpnął konia za uzdę i skręcił w stronę traktu. Wolał się nie kłócić z towarzyszami, z natury był spokojny i ugodowy.
Elia odetchnęła z wyraźną ulgą.
Pył na drodze stał się już po chwili dość uciążliwy. Osiadał na ubraniach i wdzierał się do nozdrzy, mieli jednak szczęście, bo nie paliło ich słońce. Wszystko przez drzewa rosnące po obu stronach traktu, osiki, wierzby i brzozy o żółtych już liściach. Ostatnie loty kolorowych motyli stały się częste w zaroślach mleczy, tych jeszcze kwitnących, jak i przekwitłych, którymi zazwyczaj bawiły się dzieci, zdmuchujące puchate nasionka. Pogoda była wyjątkowo udana jak na Mell, jeden z elfich miesięcy. Każda nazwa odpowiadała ściśle gwieździe, która w tym okresie świeciła najjaśniej, teraz pałeczkę przejęła Mell, ustępując miejsca Esh, związanej ściśle z końcem lata. Cohel pogwizdywał wesoło, co kapryśnemu koniowi się nie podobało, bo parskał nazbyt często.
- Opowiedzcie mi o waszych bogach – zagadnęła ich Elia.
- O którym konkretnie? - zapytała Nanna. Po drodze zerwała wiązkę kwiatów, którą teraz z trudem próbowała uformować w wianek.
- O wszystkich, jeśli można.
- Wszystkich? - zaśmiała się elfka. - To potrwałoby zbyt długo. Opowiem ci o najważniejszych, jednym z nich jest Wielka Gwiazda, to ona zesłała na nasz świat wszystkie opiekuńcze Duchy, będące jej dziećmi. Widać ją na niebie dwa razy do roku, nocą najdłuższą i najkrótszą, wtedy świętujemy. Palimy vamuki, czyli ogromne ogniska układane z gałęzi świętych drzew, wy nazywacie je cyprysami. Śpiewamy i na zakończenie dokonujemy oczyszczenia w rzece. - Skończyła wianek i włożyła go sobie na głowę, wyglądała uroczo.
- A Duchy?
- Duchy są dla nas wyjątkowe, to dzięki nim istnieje nasza rasa...
Przerwał jej Lonan, poprzez głośne plunięcie przed siebie.
- Miałeś nie przeszkadzać, jeśli mowa o wierze.
- Nie mogę już dłużej słuchać, jak wpajasz tej kobiecie bzdury, w które od pokoleń wierzy nasz naród. Bajki opowiadane dzieciom powinny zostać właśnie tam, gdzie się narodziły, a tak stały się podstawą religii. To jest zwyczajnie śmieszne. Gdyby bogowie naprawdę istnieli, nie pozwoliliby sobie na takie lekceważenie, chociażby z mojej strony. A tak popadają w zapomnienie. Wiara umiera, a wraz z nią wasze Wielkie Gwiazdy, Duchy i inni bzdurni bogowie.
Nanna zasłoniła uszy dłońmi i krzyknęła:
- Nie bluźnij! Lonan nie waż się bluźnić, bo ściągniesz nie tylko na siebie, ale i na nas złe boskie myśli.
- Bogowie nie istnieją! Zrozumcie to wreszcie. Gdyby było inaczej, każdy z nas miałby zupełnie inne życie.
Elia w duchu przyznała rację słowom wypowiedzianym przez elfa. Myślała o swojej przeszłości.


Odległość między Czarnym Przesmykiem, a Mistiv Muror wyznaczał trakt wiodący do stolicy, zwany Głównym. Na tym fragmencie łączył się z Północnym, tworząc szeroki i dobrze ubity gościniec, pełen kolein pozostawionych przez pędzące dzień w dzień wozy.
Nieopodal jednej z odnóg Rotsăc, rzeki rozlewającej się niemal po całym kraju, drogi się rozwidlały. Miejsce to nazwano Jagą, wybudowano w nim wielką gospodę, mającą na celu pomieszczenie wszystkich przyjezdnych, którzy mijając się, dobijali między sobą targu.
Karczma pomimo tego, że stawiana była w bardzo krótkim czasie, charakteryzowała się solidnym wykonaniem. Równo ciosany kamień wdzięcznie zdobił podmurówkę, resztę dopełniały drewniane bale, pozyskiwane z rosnących tu niegdyś, wiekowych dębów. Całość usytuowano na lekkim podwyższeniu. Podkreślały to schody, prowadzące na ganek. Swobodnie można się było z niego dostać do środka lub od razu na piętro.
Stworzona w wyobraźni Avoleta licha buda, sklecona z byle jakich, znalezionych w okolicy desek, ku jego ogromnemu zdziwieniu wcale na taką nie wyglądała. Już sam ogród, w którym widać było kobiecą rękę, przyprawił go o niemy zachwyt. O tej porze roku, gdzie noce bywały już coraz zimniejsze, rzadko spotykało się kwiaty o tak intensywnych kolorach. Ponadto lewą stronę gospody obrastał dziki powój, którego liście przykuwały wzrok odcieniami żółci i czerwieni.
Z jakiejś niewyjaśnionej przyczyny zrobiło się w okolicy cicho, brakowało ludzi, którzy kłębili się za dnia wokół karczmy. W jej pobliżu leżał przewrócony wóz, podparty kłodami. Zamknięto drogę.
Z budynku wyszedł wyraźnie poddenerwowany mężczyzna, każdy jego krok był wystukaniem rytmu przez ciężkie buty. Spacerując po ganku, wyciągnął trzymanego za uchem dira i wepchnął go sobie do ust, odpalając od kaganka. Słodko-ostry zapach uniósł się w powietrzu na dość sporą odległość, widocznie palone liście należały do tych z lepszego gatunku. Usiadł na poręczy i obserwował okolicę. Elia z miejsca, w którym stała mogła jedynie dostrzec herb, wyszyty na jego kaftanie – białego ptaka przebitego strzałą. Symbol rodu Frignerów, zamieszkałych w wielkiej posiadłości, jakieś kilka godzin jazdy stąd.
Mężczyzna zauważył ich i krzyknął z daleka:
- Czego tu szukacie? Gospoda zamknięta, nic tu po was! - Splunął i zaniósł się okropnym kaszlem. Widocznie przysmak z wyższych sfer nie wszystkim odpowiadał w taki sposób, jaki by tego chcieli.
- Zamknięta? Czemuż to? Myśmy konie zamierzali kupić.
- A zamknięta, bo zamknięta. Tłumaczyć ja się wam nie zamierzam. - Wychylił się jeszcze bardziej, by dostrzec przybyłych. - Elfy zawszone... Takim jak wy nawet suchego chleba bym nie sprzedał, a co dopiero koni. Poszli wy stąd, bo psami poszczuję!
- Co się tam dzieje? Nie powinienem był ci chyba dawać tego dira. Źle na ciebie wpływa, skoro gadasz sam ze sobą. - Z karczmy wyszedł drugi mężczyzna, szczupły i wysoki, noszący taki sam kaftan z herbem Frignerów.
Rozejrzał się niemal w ten sam sposób, co pierwszy. Zamilkł i wrócił do towarzysza. Rozmawiali cicho między sobą, żadne słowo nie zostało głośniej wypowiedziane, Elia nie mogła więc wywnioskować, o czym była mowa, a bardzo jej na tym zależało, zwłaszcza że znała tych dwoje.


- Przepraszam za mojego giermka i jego zachowanie. Wybaczcie nam i rozgośćcie się, gospodyni zaraz poda wieczerzę.
Grał, Elia doskonale wyczuwała jego kłamstwo, wcale się nie cieszył i nie na rękę byli mu goście. Znała go z dawnego życia, z karczmy, z nocnych wizyt, ale młodszy syn Frignerów widocznie jej nie poznał, albo udawał, że tak jest. Coś było nie tak, w powietrzu wyczuwalne było napięcie i wirujący kurz, który wzbił się, gdy usiedli na ławach przykrytych skórami owiec. W miejscu tym, od przynajmniej dwóch tygodni nie zjawiła się żywa dusza, pragnąca dobrego trunku i odpoczynku po męczącej podróży. Jej przypuszczenia potwierdziły się, gdy giermek wrócił z kuchni.
- Nie będzie jajecznicy, skończyły się jajka.
- To podaj coś innego idioto!
- Ostał się tylko bochenek chleba i kilka cebul...
- Nic nie szkodzi, nie jesteśmy głodni, przybyliśmy w interesach – przerwał Cohel.
Twarz Frignera przybrała zupełnie inny wyraz, coś jakby przerażenie i zmieszanie jednocześnie. Oparł łokcie o brudny stół i złączywszy dłonie, położył na nich podbródek. Świdrował wzrokiem każdego po kolei. Nie zwiastowało to niczego dobrego.
- Jakie to interesy? - zapytał po chwili dłuższego milczenia, wciąż jednak nie spuszczał wzroku z przybyłych elfów.
- Zwyczajne, chcieliśmy kupić konie.
- Konie? Tutaj? - zaśmiał się im w twarze. - U nas nie ma koni, są tylko nasze, mojego oddziału. Zaledwie tuzin. Lojink słyszałeś? Oni chcą kupić konie! Czy to nie dziwne, że elfy zgarnięte do jednego małego miasta wyściubiają z niego nosy i zjawiają się u nas w Jadze, bo zapragnęli koni? Odpowiem wam. To jest fascynująca bajka. Mówcie prawdę – jego ton diametralnie uległ zmianie – jaki jest wasz prawdziwy cel przybycia tutaj.
- Kupcy dzień w dzień zjawiali się tu, by wymieniać się towarami, co jest dziwnego w tym, że my także pragniemy dokonać handlu?
- Po pierwsze nikt tu od dłuższego czasu się nie zjawia i nie dokonuje żadnego handlu, powtarzam żadnego. Po drugie elfy nie są tu wcale mile widziane, powtarzam wcale. Więc tę fascynującą bajkę wciśnijcie komuś innemu, na przykład mojemu przepalonemu giermkowi, bo ja znam wasze zamiary.
- Jaki one niby są?
Frigner gwizdnął przeciągle, do izby wkroczyło sześciu mężczyzn. Uśmiechali się paskudnie, a każdy z nich dzierżył w dłoni miecz.


Rywa zaklął paskudnie. Robił to częściej od jakiegoś miesiąca, od kiedy pomógł temu magikowi. Przeklinał swoją dobroduszność i chęć niesienia pomocy każdemu, kto jej potrzebował.
W jego karczmie na Jadze interes kwitł znakomicie, kupcy nie tylko z Anawii, ale i z innych państw przybywali licznie i dokonywali wymiany swoich towarów. Marzenie każdego gospodarza ziściło się.
Wkrótce coraz częściej miał okazję widzieć chytre spojrzenia okolicznych rodów: Gedreyów, Kassów, a przede wszystkim Frignerów, którzy zjawiali się na przeszpiegi i próbowali po cichu rozwalić interes, przeszkadzający im w handlu skórami. To dla starego Rywa było jeszcze do zniesienia.
Jednak którejś wietrznej nocy zjawił się u niego On, Magik. Ranny, spuchnięty, poobijany, w podartym odzieniu, które raczej można było nazwać szmatą, z tobołkiem w ręku, z którym za nic nie chciał się rozstać. Ot, dziwoląg, który potrzebował pomocy, a jak to Rywa miał w zwyczaju, chętnie takową zaoferował.
Leczył go tydzień, może krócej. Nazywał się Bedvenn Jakichś Tam, Skądś Tam. Dokładnie nie pamiętał i nie było mu to do niczego potrzebne. Zapamiętał jednak dzień, w którym wszystko mu opowiedział. Przeklinał go do dziś.

Usiadł na taborecie, przy łóżku, na którym leżał Bedvenn. Przyglądał mu się, czekał, aż mu powie, po co go wezwał, nie przerywał ciszy. Zmarszczki na twarzy maga rozluźniły się, szare, zmęczone oczy spoglądały na niego ze smutkiem. Spękane usta rozchyliły się, wydostało się z nich ciche westchnienie.
- Gdzie jest...? - wyszeptał ledwo słyszalnie.
- Torba? Tu ją mam, nie zaglądałem do środka.
- Wierzę ci, bo mi pomogłeś. - Mag wyciągnął z torby jej zawartość. Na pościel rozsypały się zeschłe zioła, dziwne buteleczki, z równie dziwną zawartością, a także zwoje i metalowe przedmioty o nieznanym zastosowaniu.
- To, że jestem magiem, już wiesz – Rywa w potwierdzeniu kiwnął głową. - Byłem prawą ręką Mistrza, naszego Pana. On... Robił on rzeczy, o których tylko ja wiedziałem, tylko ja zdawałem sobie sprawę z jego poczynań. Bo wiesz, po przystąpieniu do klasztoru tracimy męskość, jest to nasza ofiara, byśmy poświęcili swoje życie magii i nie zatracali go... Nie zatracali, nie poświęcali się kobietom. Nie krzyw się tak. Ten przeogromny ból nie każdy wytrzymuje, ale ci, co przeżywają, rodzą się na nowo, dużo silniejsi. - Rywa podał mu kubek z wodą, Bedvenn łyknął i kontynuował. - Odkryłem tajemnicę mego Mistrza, skłoniło mnie to do odejścia, do ucieczki, domyślił się on bowiem, że mogę coś wiedzieć.
- Rywo? - Dodał po chwili milczenia. - Te rzeczy są dowodem, nie mogą one zostać zniszczone, są niebezpieczne, ale też niezmiernie ważne. Poinformowałem przyjaciół, których mam wśród elfów. Zjawią się tu po to. Tymczasem schowaj to, zakop, zaszyj bezpiecznie... Proszę... Moje rany są dotkliwsze, niż ci się wydaje, nie da się ich wyleczyć, a to, co tu leży musi zostać bezpiecznie przekazane.

Rywa zgodził się jak zawsze. Po kilku dniach Bedvenn zmarł, gospodarz pochował go najlepiej, jak mógł. Zakopał też, lecz w zupełnie innym miejscu – tajemniczą torbę, nie zaglądał po raz wtóry do niej, nie czytał zapisków. Nie chciał wiedzieć nic na ten temat.
Później zaczęło się. Wpierw zjawiła się straż, poszukiwali Magika, następni byli Magowie. Po ich przybyciu interes zaczął umierać, ludzie bali się i omijali Jagę z daleka. Mówili między sobą, że złe licho siedzi nad rzeką i spogląda łakomie na gospodę.
Ostatni, którzy się tu przypałętali to Frignerowie, ich młodszy syn wraz z hałastrą. Kręcili się, wypytywali, aż w końcu wtargnęli do środka i siłą przejęli karczmę. Wiedzieli, że Rywa coś zakopał, pewni byli, że to złoto z utargu. Zakatowali go na śmierć, by dowiedzieć się, gdzie je ukrył. Rywa wspomniał coś tylko o elfach. Siedzieli więc i czekali, aż ci się pojawią.


- Powtórzę spokojnie jeszcze tylko jeden, ostatni raz... Co to za interes? Gdzie jest złoto? - Frigner walnął pięścią w stół, kurz wzbił się w powietrze.
W kącie izby siedziała gospodyni, obierała ziemniaki, powoli, dokładnie. Hałas i zamieszanie nie robiły na niej większego wrażenia, jej wzrok nadal był utkwiony w warzywie obracanym w palcach w sposób wyuczony od wielu lat.
- Piwa! Każ przynieść tej przygłuchej babie piwa!
Do momentu postawienia na ławie porządnego kufla ociekającego pianą, słychać było tylko krople deszczu uderzające w dach, później dźwięk ten dopełniło przeciągłe westchnięcie Frignera.
- Zrobimy tak... Widzę, że żadne z was nie garnie się do rozmowy. Może więc pogawędka w cztery oczy rozwiąże któremuś z was język. Zabierzcie ich wszystkich do piwnicy, zostawcie mi tylko tego tutaj, wygląda na rozsądnego.
Szarpali się, ale bezskutecznie. Takie ruchy powodowały tylko mocniejsze ściśnięcie nadgarstków, bolesne popychanie i kopnięcia mające na celu uspokojenie nerwowych więźniów.
Kiedy zatrzaśnięto już drzwi do piwnicy i zniknęły wrzaski i obelgi - zaległa cisza, odległa jednak, bo deszcz coraz silniej walił po oknach.
Frigner demonstracyjnie wstał od stołu, odsuwając krzesło z impetem i z godną podziwu szybkością, zatrzymując je nogą. Przechadzał się po izbie, w końcu spojrzał na Cohela.
- Zacznijmy od początku. Wiem, że Rywa schował złoto, wiem też, że tylko wam powiedział, gdzie ono jest. Jestem ciekawskim typem i chciałbym wiedzieć to samo – oparł się dłońmi o stół i pochylił, by ich twarze były naprzeciw siebie.
- Powtórzę, że nic o tym nie wiem...
- A mi się zdaje, że jednak coś wiesz.
- Musiałeś nas z kimś pomylić. – Starał się, by jego twarz nie przybrała żadnego grymasu, chociaż smród z ust tego rycerzyka była tak silna, że ledwo mu się to udawało.
- Was, elfy, plugawe ścierwo tego świata nie da się pomylić, może tylko ze szczurem... Choć nie, to też mało prawdopodobne. - Wyciągnął zza ucha dira i odpalił, zaciągnął się i cały, trzymany w płucach dym skierował na twarz Cohela. - Koniec żartów, nie mam na nie czasu, spieszy mi się. Havent!
- Tak panie? - odpowiedział wysoki, barczysty mężczyzna, jeden z tych, którzy zabrali jego towarzyszów do piwnicy.
- Podejdź no tutaj i przytrzymaj mi tego elfa, znam sposób, by tacy jak on zaczęli śpiewać.
Chodząca góra mięśni złapała siedzącego Cohela za ramiona i zacisnęła na nich mocno swe paluchy. Zabolało, ale nie aż tak, jak uderzenie w głowę, gdy zaczął się wyrywać. W końcu elf zdał sobie sprawę, że jego życie zależy teraz od naćpanego durnia, który za nic nie chce przyjąć do wiadomości, że ani on, ani jego towarzysze nie wiedzą nic o żadnym złocie.
Kolejny obłok dymu otoczył jego twarz, co spowodowało, że zaniósł się kaszlem.
- Havent? Wiesz, jaki to sposób?
- Nie mam pojęcia panie...
- Radzę ci się tego szybko nauczyć. Możliwe, że w niedługim czasie będziesz musiał mi w ten sposób pomagać. Wytłumaczę ci to. - Zaciągnął się resztką dira i kciukiem wcisnął niedopałek w otwór w stole. - Elfa upokorzyć jest znaczniej prościej niż człowieka. Człowiek nie ma w sobie takiej dumy, takiej wyższości... Na pierwszy rzut oka ciężko nas odróżnić. Po dłuższym wpatrywaniu się możemy dostrzec szczegóły i jeśli te parszywe istoty zostaną ich pozbawione, wtedy... Wtedy tylko naprawdę dobry obserwator jest w stanie to zauważyć. Dla elfa to hańba tak wielka, że nawet człowiek pozbawiony jaj takiej nie odczuwa. Ty – zwrócił się do Cohela – ostatni raz się pytam, gdzie jest złoto?
- Nie wiem, naprawdę nie wiem nic o złocie.
Frigner wyciągnął zza pasa nóż, mrugnął do Barczystego, by przytrzymał elfa i odgarnął mu włosy tak, by widać było ucho.
- Nie chcesz śpiewać, a mówiono mi, że elfy to wędrowne śpiewaki, że uwielbiają grać i śpiewać. Grać to ty też nie umiesz, kłamiesz, ale ja znam lekarstwo na kłamstwo. Ból jest najlepszym lekarstwem.
Złapał go za ucho i szybkim, precyzyjnym cięciem pozbawił go spiczastego zakończenia. Krew ciekła już po szyi i brudziła złote loki. Ból pobudził Cohela do działania, był impulsem. Złapał za nóż, który wciąż trzymał w dłoni odurzony Frigner i wyrwał mu go z nienaturalną siłą. Stał chwilę między nimi dwoma, zdezorientowany, nie bardzo wiedząc, co powinien zrobić, trwało to najwyżej kilka sekund. Barczysty złapał go w pół i podniósł w górę, najpewniej po to, by rzucić nim o stół, krzesło, ławę lub ścianę. Cohel pojął, w jak ciężkiej jest teraz sytuacji i, że tylko krwawa jatka może mu uratować życie. Mocniej ścisnął w dłoni nóż i nie bardzo widząc gdzie, wbił go w Haventa, wciąż trzymającego go w górze. Cios ten spowodował, że elf znalazł się na ziemi, tuż obok wijącego się z bólu Barczystego. Nóż tkwił w jego prawym boku, między dwoma żebrami.
Zdezorientowany Frigner chwycił za zakrwawione narzędzie i zaczął nim wymachiwać tuż przed twarzą elfa.
Nikt w tym czasie nie zauważył starszej gospodyni, kierującej się powoli w stronę piwnicy. Strażnicy siedzieli tam pod drzwiami i grali w karty, tak się przy tym ekscytując, że dźwięki z izby zupełnie tam nie docierały.
- A czego tu szukasz stara babo? - warknął jeden z nich, nie odrywając oczu znad swych marnych kart, by przypadkiem inni mu nie zajrzeli.
- Ano ziemniaków mało, was tylu tutaj, zwyczajnie brakło mi. Muszę wziąć więcej z piwniczki – odpowiedziała swym skrzeczącym głosem.
- Idź, tylko szybko, bo my głodni – zaśmiał się jeden z nich.
Schody były kręte i śliskie jak zawsze. Gospodyni nie musiała specjalnie uważać, znała tu każdy kąt i nawet ciemność, jaka tu panowała, nie robiła jej różnicy. Pomieszczenie było ciasne, śmierdziało wilgocią i drewnem. Na środku stała skrzynka, a na niej niewielka lampka, dająca nikłe światło. Wszędzie dookoła, na regałach stały jakieś słoiki, butelki i szklanki, beczki i skrzynki. Istny chaos, a pośród tego chaosu siedzieli związani ludzie.
Gospodyni nie zdziwiła się, odłożyła wiadro i zza fartucha wyjęła kuchenny nożyk.
- Rywa mówił, że przyjdziecie. Czekałam na was – stękała, przecinając im więzy. - Nie spieszyliście się zbytnio.
- My zupełnie nie wiemy, o co chodzi. Trafiliśmy tu przypadkiem.
- Nie martwcie się, torba jest bezpiecznie schowana. Zakopana.
- Jaka znowu torba? Torba, jakieś złoto, wariatów z nas robicie? - oburzył się Avolet.
- Gdzieżby panie elfie, wszystko jest bezpieczne. Rywa wiedział, że zjawi się tu ten Frigner... No, ale nie ma na to czasu, chodźcie szybko, bo tam bójka na górze się dzieje.
Postanowili nie zadawać więcej pytań, wiedzieli, że na żadne z nich nie usłyszą teraz wyczerpującej odpowiedzi. Zaopatrzyli się w to, co leżało dookoła, oprócz butelek znalazły się też jakieś kije i noże.
- Ratunku! - zawyła nagle staruszka, stojąc już na schodach.
- Co ty robisz? - zasyczała ze wściekłością Elia.
- Cicho – szepnęła – zaufajcie mi, mam pewien pomysł. Ratunku!
Avolet szybko pojął, co gospodyni ma na myśli. Schował się za drzwiami i ruchem głowy kazał pozostałym zejść z powrotem na dół. Światło wlazło do pomieszczenia razem z człowiekiem Frignera. Nim zdążył zadać jakiekolwiek pytanie, dostał cios w głowę i stoczył się po schodach. Pozostali, słysząc raban, nie czekali długo na rozwój wypadków, sami postanowili wziąć sprawy w swoje ręce. Zaczęli od wywarzania drzwi. Avolet w tym czasie kazał ułożyć nieprzytomnego Grubasa na jednym ze schodków i schował się wraz z resztą w niszy przy wyjściu.
Stało się tak, jak podejrzewał. Oprychy zbiegły, nie patrząc pod nogi, szybko więc podzieliły los Grubasa, uroczo komponując się z podłożem. Korzystając z takiej okazji grupa elfów razem z Elią i gospodynią wybiegła z piwnicy, kneblując za sobą drzwi.

Cohel wstrzymał oddech. Nóż napierał na gardło coraz mocniej, czuł, że strużka krwi poleciała mu po szyi, razem z tą, z obciętego do połowy ucha. Bał się, czuł na karku zmieszany z dymem oddech Frignera i w żaden sposób nie pomagało mu to w zmniejszeniu bólu choćby na chwilę. Ręka trzymająca ostrze drżała niebezpiecznie, Cohel widział pulsujące na niej żyły i napinające się mięśnie. Narkotyk zaczynał działać, a na każdym z osobna wywierał inny wpływ, co było nieprzewidywalne i przerażające, zwłaszcza w takiej sytuacji.
- Powinienem od razu poderżnąć ci to gardło, ale masz szczęście, bo ja dwa razy pomyślę, zanim coś zrobię. Zabiję cię na oczach twych druhów, bo chyba będziesz dla nich ważniejszy od złota?
- Puść go! - krzyknął Avolet, wchodząc sam do pomieszczenia.

3 komentarze:

  1. z bólu Barczystego
    nieprzytomnego Grubasa
    Poza tym masz w paru miejscach inną czcionkę, na końcu i gdzieś w środku czarne litery.
    A treść, jak zwykle świetna, chociaż niezwykle irytuje mnie już to ciągłe upokarzanie elfów, tępienie elfów, elfy wysokie i spiczaste u wszystkich autorów. No, ale to jest chyba coś takiego jak szlachetne smoki, waleczne, mądre dziwne smoki których nikt nie lubi, przyjęło się.
    Lubie te prostytutkę, Elię.

    OdpowiedzUsuń
  2. I jeszcze:
    Biedni magowie! Są jak wykastrowane koty: władza nad światem, a zero przyjemności. Biedactwa!

    OdpowiedzUsuń
  3. Jaki Ty masz śliczny szablon, ojejciu! <333
    Nomidko, jak ja się cieszę, widząc Ciebie na blogspocie, a nie na tym okrutnym czymś tamtym XDD
    kochana, napisałam 1 rozdział, jak chcesz to zajrzyj, a ja zabiorę się za twoje, bo na razie przeczytałam 3 rozdziały lub 4, och, nie pamiętam. tutaj łatwiej będzie czytać! :D
    Trzymciaj się! :**

    OdpowiedzUsuń