„Magowie, jako organ podlegający władzy królewskiej ma być jej i tylko jej całkowicie posłuszny. Celem bractwa nakazanym przez władcę – miłościwie panującego Rikhuda, trzeciego tego imienia, jest dbanie o poprawność rządów Namiestników (…), wspieranie straży w sytuacji, gdy ta wyda się konieczna (…). Wszelakie objawy buntu mają być tłumione w taki sposób, by nowe nie powstały”.
V Dekret Królewski – Kwestia Magów
Niczym nie zmącona, martwa cisza oplatała swymi mackami okolicę. Pełzła po polach, po ścieżkach i dróżkach. Żaden owad nie przeszkadzał jej swym natręctwem w tym marszu. Z ciszą szło parne powietrze, tak gęste, że można by je było kroić nożem. Żar lał się z nieba, z ludzi zaś pot. Smród ciał unosił się dookoła, nawet chłodzenie się w rzece nie dawało ukojenia, ani nie kryło zapachu. Był to ostatni krzyk lata, ustępującego miejsca jesieni.
Wieść o śmierci Ylofa rozniosła się szybko i wstrząsnęła wszystkimi. Należał do znanych ludzi, poza murami miasta. Dbał o interesy tych, którzy nie potrafili sobie z nimi poradzić i nie czerpał z tego żadnych korzyści. Dla wielu prorok objawiciel będący niekiedy ostatnią deską ratunku zwykły mieszkaniec wsi, stał się teraz męczennikiem. Stał się kimś ważnym na tyle, by inni pokonali tkwiący w nich od zawsze strach i przeciwstawili mu się osobiście, aby poszli na zatracenie i upodobnili się choć trochę do Ylofa, aby stali się męczennikami.
Orzeł czuł strach, czuł zapach metalu i spływający po plecach pot. Był zmęczony z powodu nieprzespanej nocy i intensywnego myślenia. Na domiar złego Fibor zaciągnął go do swej kuźni i kazał ostrzyć miecze, sztylety i różne, mniej fachowe sprzęty, służące w ciągu dnia do zupełnie innych celów. Mieli ręce pełne roboty, a ludzie już zaczęli się gromadzić na placu przy Wielkim Dębie.
Podobnie jak on, kowal miał nagi tors. Muskularna klatka piersiowa lśniła mu od potu, kieł na rzemieniu obijał się o mostek, przy każdym ruchu. Miecze w jego silnych dłoniach mechanicznie, intuicyjnie obracały się na osełce.
- Dużo tego zostało? - zapytał Dér, kładąc na stos kolejną, zaostrzoną kosę.
- Już niewiele. Wybierz sobie któryś z mieczy i znikaj. Zawołaj ludzi, by przyszli po broń.
Orzeł zastanawiał się chwilę nad kolejnym pytaniem, które chodziło mu po głowie. Domyślał się, co było przyczyną buntu. Nie chciał się w to mieszać, zwyczajnie nie chciał rozlewu krwi.
- Po co to wszystko? Czemu miałbym wam pomóc?
Fibor przerwał pracę, starł ręką perlący się na czole pot.
- Zadajesz głupie pytania, Dér. To dotyczy nas wszystkich, całej wioski. Mnie, ciebie... Ciebie przede wszystkim.
- Z jakiej racji?
- Z takiej, że twój ojciec nie chce cię oddać magom.
- Mój ojciec jest głupcem. Tylko głupiec skazuje siebie i wszystkich dookoła na śmierć. Wczorajsze wydarzenie tylko pomogło wam wzbudzić w ludziach chęć buntu. Żaden z was nie pomyślał, że to nie musi być wina magów! - Podniósł głos.
- A kogo twoim zdaniem? Przecież mówiliście, że widzieliście magów w okolicy! - Fibor patrzył złowieszczo w błyskające gniewem oczy Orła.
- Kruk kłamał, by wam pomóc. Nie widzieliśmy nikogo – warknął Dér.
- I kto tu jest głupcem? Parszywi z was kłamcy! Zabieraj swoje rzeczy i znikaj, zejdź mi z oczu.
- Przegramy i nie zdobędziesz chwały, nie zostaniesz bohaterem. Będziesz odpowiedzialny za przelaną krew. - Zabrał miecz, swoją koszulę i wyszedł z kuźni, kierując się w stronę placu.
Mistiv Muror należało do miast obronnych i taką architekturę zachowało. Jako najbliższe granicy z Czarnym Przesmykiem musiało utrzymywać najazdy tak długo, póki nie dotarły posiłki. Zbudowano więc mur o grubości pięciu metrów, który od setek lat stał w nienaruszonym stanie, tworząc twierdzę nie do zdobycia. Wysoki na dziesięć sprawiał wrażenie jeszcze potężniejszego przez wzgórze, na którym był usytuowany. Miasto miało jednak słaby punkt. Rozpadlina, przez którą płynęła rzeka Rotsăc, dzieliła wzniesienie na dwie osobne części, połączone przez drewniany most niewielkich rozmiarów.
Dwoje ludzi stało w przerwie między blankami. Pierwszym był mag ubrany w długą, bordową szatę. Na głowie miał kaptur, chroniący przed upałem, najwidoczniej jednak nie sprawdzał się w tej roli. Drugim był wartownik. Przeklinał swój los i skórzany kaftan, w którym czuł się jak pieczony na ogniu udziec. Słońce dokuczało im niemiłosiernie, ale widzieli ratunek w chmurach, idących z północy. Te zawsze przynosiły deszcz.
Mag oparł się o kamienny mur. Patrzył długo na wioskę u stóp miasta, najpierw daleko od strony brunatnych pól, zielonych łąk, na błękitną wstęgę rzeki. Na majaczące w oddali snopy siana, wiatraki, liche chaty. Na cały ten śmierdzący półświatek. Gdyby miał sposobność, już dawno by się go pozbył. Bród i smród, nic więcej.
Nie umknęło jego uwadze dziwne zamieszanie na placu. Przewijało się tamtędy zbyt wielu ludzi.
- Co się tam dzieje? - rzucił w stronę strażnika.
- Nocą zmarł Ylof, mentor wieśniaków. Mieliśmy z nim sporo problemów. Jeśli o mnie chodzi, to cieszy mnie ta wiadomość, miałem już dosyć wysłuchiwania o jego dokonaniach. - Charknął i splunął za mur. - Na moje oko to zebrali się, by go pogrzebać.
- Wątpię, zebrali się na placu.
- No tak, kurhany mają przy chatach. Niepojęte jest dla mnie to, że mogą spać spokojnie tak blisko trupów.
Mag westchnął, widocznie znudzony. Błysk światła odbitego od metalu uderzył go po oczach.
- Są uzbrojeni.
- Szpieg doniósł mi o pewnej rzeczy, która może mieć z tym jakiś związek. Podobno Ylof nie zmarł naturalnie. Powiem wprost, podejrzewają was, panie i waszych braci.
- Jak zginął ten... Mentor?
- Zamarzł, panie. Zamarzł na kość i wszystko, co było dookoła niego także. - Mag wbił w niego swe ciemne, prawie czarne oczy, wartownik wzdrygnął się. - Tak mówią.
- Ciekawe... - Wątpił, by któryś z jego braci złamał Zasadę i zużył tak dużą dawkę energii na taką błahostkę. Swoją drogą była to interesująca sprawa. - Wiesz, czemu tam stoją?
- Nie, panie.
- Czekają. Czekają na któregoś z nas, by się zemścić. Wiesz, jaki zapach unosi się w powietrzu?
Strażnik mimowolnie zaczerpnął zapachu spod swojej pachy.
- Nie idioto. To zapach przerażenia i buntu. Śmierdzi buntem.
Przerażony chudzielec stanął prosto, czekając na rozkazy.
- Zebrać ludzi, panie?
- Tak. Przydadzą się później, trzeba będzie sprzątnąć ciała.
- Lord Atillo nie będzie zadowolony z tego pomysłu. Farmerzy są potrzebni, przynoszą miastu zyski...
- Namiestnik znajdzie sobie takich, którzy się nie buntują. Z tymi tutaj już nic nie da się zrobić.
Przysiągł sobie, że wybierze się do Lorda Atillo i porozmawia z nim o głupocie jego podwładnych.
Stanęli na drodze w pełnym słońcu, w uciążliwym upale, robiąc z siebie zagrodę, mur. W pełni zdecydowani i pewni swojej decyzji. Każdy z nich miał mniej lub bardziej prowizoryczną broń. Kosy, sierpy, sztylety, lagi... To, co leżało w obejściu i choć trochę się nadawało.
Liche drzewo rzucało równie lichy cień na spękaną słońcem ziemię. W tym lekkim chłodzie schroniło się kilkoro ludzi pokrzykujących w górę, na chłopaka siedzącego wśród gałęzi. Ten wypatrywał jeźdźców, na razie jednak tym, co widział, był tłum uzbrojonych wieśniaków, za nimi udeptana przez konie droga, a w oddali wzgórze otoczone murem.
- Widzisz ty tam coś? Zbliża się jakiś konny? - krzyczał mężczyzna stojący pod drzewem.
- Mówiłem już, że droga pusta. Kurzu na niej nawet nie widać – odpowiedział chłopak.
- Dziwny ten spokój...
- Podalibyście jakiś bukłak, w ustach mi zaschło – żachnął się młodziak.
- Nic żeś jeszcze nie krzyczał, krzykaczu, by ci wodę dawać. Drogi tam pilnuj!
Chłopak zaklął pod nosem. Jak na hasło coś zaczęło się poruszać w oddali, na trakcie.
- Konni! - krzyknął donośnie.
Wieśniacy zaczęli się podrywać z miejsc i tworzyć zwarty szyk.
Wierzchowiec biegł traktem, niosąc za sobą tumany kurzu, zbliżał się szybko. Na widok zatarasowanej drogi jeździec wstrzymał wodze. Zwierzę zarżało dziko i poczęło stąpać w miejscu.
- Zejdźcie mi z drogi – warknął konny w bordowej szacie.
- Nikogo nie przepuszczamy. Mamy dość waszych rządów, pozbawiania nas synów i ludzi, którzy są dla nas podporą. Odejdźcie, panie i zostawcie nas w należytym spokoju. Tak chcą Bogowie. - Starzec wyszedł z tłumu i stanął na czele, dłoń zaciśnięta na widłach drżała. Nie wiadomo tylko, czy ze starości, czy ze strachu.
Ciszę przerwało nadjechanie strażników. Ubrani byli w sinoniebieskie wamsy obszyte złotą nicią, układającą się w herb Mistiv Muror - czarnego niedźwiedzia na zielonym tle. U pasa każdy z nich miał przymocowany miecz w ozdobnej pochwie.
Orzeł stojący w tłumie miał nadzieję, że konni odjadą. Nie chciał, by polała się krew. Bał się, że wieśniacy będą tymi, którzy zaczną ją rozlewać. Mylił się. Na te kilka sekund serce stanęło mu w gardle, wszystko działo się tak szybko. Mag chwycił za miecz, należący do strażnika. Koń zakręcił młynek. Słowa. Zamach klingą. Krzyk. Głowa starca lecąca w powietrzu, chlapiąca szkarłatną krwią tych, stojących najbliżej. Ciało opadające bezwładnie, wzbijające kurz.
- Zabić wszystkich, bez wyjątku – wycedził mag.
Strażnicy wjechali w tłum. Wedle rozkazu cięli z góry, z konia, w szyje wieśniaków. Krew tryskała z tętnic, wsiąkała w spragnioną deszczu ziemię. Rozproszony tłum próbował uciekać, próbował się schronić w jednej ze stodół. Ci, co zostali, walczyli. Orzeł kątem oka ujrzał Fibora, który razem z jego ojcem i kilkoma ludźmi zwalili strażnika z konia. Pochwycony zawył rozpaczliwie, gdy widły wbito mu pionowo w klatkę, dziurawiąc płuca i rozszarpując żołądek. Był to krótki krzyk. Śluz i krew wylądowały na twarzach wieśniaków. Orzeł odwrócił głowę, bo zbierało mu się na wymioty. Ktoś mocnym, stanowczym ruchem złapał go za ramię i przycisnął do ziemi. Chciał się jakoś wyrwać i uderzyć przeciwnika końcem miecza, by stracił przytomność. Zdążył się odwrócić. Kruk trzymał go dalej, przyciśniętego do ziemi. Zapach krwi i kurzu właził do nosa. Tuż obok przejechał konny. Padło małe dziecko z odrąbaną głową.
- Rusz się! To mogłeś być ty – warknął Kruk, podnosząc się i otrzepując swój czarny kaftan.
Dér chwycił za miecz. Poczuł rosnącą w środku nienawiść. Zaczęła go wręcz oślepiać, mimo to szukał wzrokiem oprawców. Znalazł. Jeden, pozbawiony konia wbiegał między chaty, w pogoni za uciekającą kobietą. Orzeł ruszył za nimi. Pod nogami plątały mu się ciała ludzi, których znał od dziecka, te znajome twarze.
Przyspieszył.
Dorwał strażnika na zakręcie, wykonując skok, kopnął go w plecy. Rudzielec zatoczył się, ale nie przewrócił. Przestraszonej kobiecie udało się w tym czasie czmychnąć. Wyuczony na służbie strażnik wykonał szybki piruet i pchnięcie w stronę Orła. Ten zdążył się uchylić, próbując przy tym dźgnąć przeciwnika w bok. Mijali się, nie mogąc się dosięgnąć. Żaden z nich nie był w stanie przewidzieć ruchów drugiego. Orzeł na moment stracił równowagę. To wystarczyło, by strażnik przejechał mu końcem ostrza wzdłuż pleców. Zapiekło, ale i wzbudziło większą agresję. Obudziło potwora. Zebrał ostatki sił i uderzył mocno, stanowczo w odsłonięte miejsce, jakim był kark. Rozerwana tętnica buchnęła krwią, krople padły mu na twarz. Pozbawiony życia Rudzielec runął na ziemię.
Orzeł zachwiał się na nogach, czuł, że rana była głęboka, nie uszkodziła jednak ani nerwów, ani kręgosłupa. Odchodząca z ciała adrenalina sprawiała, że czuł się słabo. Działał tak też widok, który go otaczał.
Strażnicy uporali się szybko, wybijając kobiety, dzieci i mężczyzn. Prości ludzie zwyczajnie nie mieli szans z takim natarciem wyuczonych w walce oprawców. Nie mieli szans z ogniem, który zaczął się rozprzestrzeniać. Paliły się strzechy. Dym unosił się w powietrzu, dusił tych, którzy byli przy życiu. Zapłonęła stodoła. Krzyki bezbronnych, palących się żywcem wzbudzały dreszcze, przenikały do głębi, sprawiały, że w suchych od pyłu oczach pojawiały się łzy.
Wytarł zakrwawionym kawałkiem koszuli słone strugi, spływające po policzkach. Chciał biec, ratować tych biedaków. Stał jednak niczym kamienny posąg. Widział, że przed stodołą stała grupa strażników, czekali, aż ktoś wyjdzie, by jednym, szybkim ciosem pozbawić go życia.
Obraz zaczął mu się rozmazywać, kontury przybierały łagodną linię, płomienie łączyły się z powietrzem, postacie stawały się ciemnymi punktami gdzieś w oddali. Cichło trzaskanie ognia, zgrzyt stali, rozdzierające krzyki...
Ciężkie powieki opadły.
Leżał na polanie. Otaczała go zieleń lasu, kusząca, niezgłębiona, tajemnicza. Drzewa szumiały uspokajająco, w niczym nie przypominały odgłosu obijanej o siebie stali. Lekki wietrzyk smagał okaleczoną skórę, chłód przynosił ukojenie. Zapach świeżej trawy mieszał się ze słodką wonią fiołków. Prawie zapomniał o metalicznym smaku krwi. Poruszył dłonią. Odezwały się obolałe mięśnie, zapiekły rany. Poczuł krople rosy osiadłe na delikatnych źdźbłach trawy, jakże odmienne było to uczucie w porównaniu z kurzem i popiołem, leżącym na drodze. Wokół krążyła ciemna chmura. Po chwili krople zaczęły padać mu na twarz.
Ocknął się.
Powoli podniósł się z ziemi. Syknął z bólu, widocznie pył wdarł się w ranę.
Dach stodoły pod wpływem ognia zaczął się walić. Osmalone belki trzeszczały, spadając w dół, w otchłań śmierdzącą palącymi się ciałami. Strażnicy zniknęli, pilnowanie, by nikt nie uciekł, było już zbędne. Wieśniacy płonęli żywcem.
Orzeł, mimo otaczającego go zewsząd ognia poczuł chłód. Chmury z północy przyniosły deszcz, stalowe niebo całkowicie było nimi przysłonięte. Krople uderzały w rozpaloną słońcem ziemię, wzbijały kurz. Po zetknięciu z płomieniami wydobywały cichy i krótki syk.
Pożar rozprzestrzeniał się szybko. Między snopami siana, chatami i wiatrakami wznosiło się kłębowisko ciemnego dymu.
Zwierzęta z rykiem próbowały się wydostać, biegnąc w stronę pól, nieopanowanych jeszcze przez żywioł. Przerażone tratowały rannych.
Wrzawa ustała nieco. Dér nie widział już przemykających między uliczkami wieśniaków i strażników. Przez chwilę miał wrażenie, że wraz z pojawieniem się deszczu nastał koniec walki. Z błędu wyprowadził go krzyk, dochodzący z placu.
Powoli więc i ostrożnie ruszył w tamtym kierunku. Odwracał wzrok, bo nie chciał patrzeć na pozbawione członków ciała. Ból i wściekłość ściskały go za gardło i za nic nie chciały puścić.
Soron Viia Atiben czuł się wspaniale. Kaptur, który nie był przystosowany do gorąca, teraz sprawdzał się idealnie, chroniąc przed tnącymi powietrze kroplami. Przygryzł lekko wąską wargę, budując w myślach kolejne zaklęcie.
Tętniąca życiem wioska szybko stała się ruiną, chaty zapadały się pod wpływem ognia, płonęły spichlerze i pola. Śmierdzący półświatek znikał z powierzchni ziemi.
Mag wciągnął nosem odór wilgotnej spalenizny, z zamkniętymi oczami wypuścił długo trzymane w płucach powietrze. Rozdzierający, kobiecy krzyk nie wyprowadzał go z równowagi, wręcz przeciwnie pragnął, by trwał, by rósł w siłę i otaczał go niewidzialną powłoką.
Spojrzał jej w oczy, nie wytrzymała tego i odwróciła głowę.
- Poddała się – mruknął do siebie.
Strażnik związał kobiecie nadgarstki i przycisnął ją mocno do konaru Wielkiego Dębu. Drugi w mokrych od deszczu dłoniach trzymał pętlę. Bezceremonialnie zarzucił ją na delikatną szyję, powtarzał ten zabieg po raz drugi. Nad nim wisiał już tańczący na wietrze mężczyzna z kłem na rzemieniu, obijającym się o tors.
Zeszli z długiej ławy. Odczekali chwilę, aż mag skinie głową, po czym kopniakiem przewrócili podporę kobiecych stóp.
Zadygotała, jej twarz przybrała kolor ognia i zastygła w grymasie bólu. Wieśniaczka stała się kolejną ozdobą na drzewie wisielców.
Soron zeskoczył z siodła. Podeszwy butów po zetknięciu z błotem wydały głośny plusk.
- Ten będzie ostatnią przestrogą. - Szczupłą dłonią wskazał na zakneblowanego mężczyznę, leżącego pod drzewem. - Powtórzyć proces!
Orzeł dorwawszy gdzieś po drodze Kruka, stał ukryty wraz z nim wśród drewnianych beczek. Dotarł na miejsce w nieodpowiednim czasie, zdecydowanie za późno na wykonanie ruchu, mającego na celu dokonanie jakiejkolwiek zmiany. Nie był w stanie już nic zdziałać. Za zbyt wolne tempo i zaniechanie próby pomocy obwiniał swojego odwiecznego wroga – głupotę. Czuł się winny za śmierć tych ludzi, słowa Fibora utkwiły mu w pamięci i jak drzazga wbijały się coraz głębiej, sprawiając ból.
Kobietę o długich, czarnych warkoczach znał od dawna, była handlarką owoców. Latem i wczesną jesienią całe dnie spędzała w sadzie, rwała dojrzałe jabłka i pieczołowicie je selekcjonowała. Wieczorami, gdy wracała do wioski, często odwiedzała jego matkę.
Teraz kołysała się z wiatrem, w strugach deszczu, z pochyloną głową, ze zwisającymi w dół czarnymi warkoczami, w porwanym, białym gieźle.
Twarz Orła pobladła, wymalowało się na niej przerażenie. Kruk ścisnął go mocno za ramię, skinieniem głowy wskazał drugiego wisielca.
Oczy kowala były przewrócone, świeciły straszną bielą, niczym błędne ogniki. Zmierzwione włosy, pokaleczona twarz nierozpoznawalna dla kogoś, kto nie miał z Fiborem większej styczności. Z ran sączyła się krew, raz po raz rozmywana przez krople, padające z nieba. Sheroa, bogini deszczu płakała nad losem, który odcisnął piętno na jej wiernych dzieciach.
Zaiste tak giną męczennicy – głupcy, niezdający sobie sprawy z siły marzeń i tego, jakie złe skutki mogą one przybrać i jak umiejętnie udaje im się odwracać kota ogonem. Miauknąć do zakrwawionego ucha, wyszeptać, czasem wykrzyczeć słowa, które nie powinny mieć znaczenia, a mają ogromne.
Po mokrym, odbijającym płomienie bruku, ciągnięto mężczyznę. Szarpał się, próbując za wszelką cenę uciec. Nie myślał o tym, że związany i zakneblowany nie ma najmniejszych szans z trzymającymi go strażnikami. Spętany chciał ratować swoje życie.
Przesunięto podest w inną stronę, tak, by dosięgnąć odpowiednio grubej gałęzi. Strażnik przerzucił przez nią linę zakończoną pętlą.
Kruk rozpoznał Gradesa jako pierwszy, w porę przytrzymał Orła, którym targały emocje. Dér chciał krzyczeć, płakać, wziąć miecz i ciąć, ciąć bez opamiętania w szaleńczym tańcu, w wirze szkarłatnej cieczy, pośród melodii ostrza i wrzasku oprawców w sinoniebieskich wamsach. Wzrok zaćmiła mu nienawiść, chęć zemsty i zabijania, jednak nic nie mógł zrobić. Kruk przytwierdził go do ziemi i trzymał, używając przy tym całej swej siły. Wbijał mu palce w nagą skórę, zbyt blisko rany, która zapiekła go żywym ogniem.
- Puść mnie – wycedził półgłosem Orzeł. Przygnieciony ledwo oddychał, jego twarz przybrała odcień czerwieni. - Nie widzisz, co się dzieje?
- Widzę i dlatego zostaniesz w takiej pozycji. - Spojrzał na niego z góry, jak się wydawało Dérowi, z wyższością i pogardą. - Tam jest mag, przy nim ani ty, ani ja nie mamy najmniejszych szans. Zginiesz, zanim dobiegniesz.
Nie miał czasu na racjonalne myślenie, zająłby się tym po fakcie, do którego nie mogło dojść, choć szarpał się, niczym ryba wyciągnięta prosto z wody. Nie mogło, bo Kruk trzymał go dalej, nie popuszczając uścisku nawet na chwilę.
A Gradesa już wciągnięto na ławę. Poobijanego, rannego, ze złamaną nogą. Zarzucono mu pętlę na pokaleczoną już szyję. Orzeł chciał zamknąć oczy, nie widzieć, nie patrzeć na śmierć swego ojca, z bólem jednak przyglądał się rozgrywanej scenie. Usłyszał ponaglenie.
- Szybciej! - krzyczał mag, paradujący po placu.
Zapamiętał ten głos i przelał w jego źródło całą swą frustrację i nienawiść. Wiedział już, kto był odpowiedzialny za rzeź i dlaczego doszło do rozmowy przed jej rozpoczęciem. Jasne stało się, że w jakiś sposób strażnicy wraz z magiem dowiedzieli się o buncie. Najprawdopodobniej pomógł im zdobyć tę wiedzę ktoś, mieszkający poza miastem, a więc doszło do jawnej zdrady. Orzeł domyślił się, że mag nie działał z rozkazów, Namiestnik byłby głupcem, gdyby w ten sposób pozbywał się swoich problemów. Pretekst zamknięcia drogi może i nie najlepszy, ale zamydli oczy Lordowi Atillo.
Strażnicy zeskoczyli z ławy, przewracając ją. Grades stracił podporę dla nóg, zadygotał, po czym zwisł bezwładnie z głową pochyloną na barkach.
Orzeł nie wytrzymał, skorzystał z okazji i kiedy Kruk rozluźnił uścisk, wyrwał się z niego, przewracając beczki, za którymi byli ukryci. Rumor zwrócił uwagę oprawców. Dér w zamieszaniu zdążył chwycić za miecz. Mokry, zakrwawiony, pełen zdecydowania i nienawiści ruszył na przeciwnika.
Szedł ku niemu mężczyzna, brudny od posoki i błota, ociekający wodą; ze stanowczą miną i mieczem w dłoni. Początkowo Soron nie traktował go jako zagrożenie, wpatrywał się w tego szaleńca ze zdziwieniem. Jeszcze nigdy, nikomu nie przyszedłby do głowy atak, wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę, że nie mają choćby cienia szansy z magią. I tym razem nie chciał odbiec od schematu, więc układał w myślach słowa zaklęcia.
Ilcuv vusul ird niaros, bifre funirin...
W niezwykle szczupłych, kościstych dłoniach, gdzie skóra marszczyła się jak zeschły owoc, pojawił się turkusowo-błękitny płomień. Mimo deszczu nie gasł, nie był ani ciepły, ani zimny, wysysał z ciała energię, a pustkę po niej na ułamek sekundy wypełniały wyjątkowo czyste, pierwotne uczucia. Lęk stawał się w tym momencie niewyobrażalny, paraliżował członki, sprawiał, że osoba rzucająca czar była wcieleniem strachu, istotą całkowicie od niego zależną i mu poddaną. Była ucieleśnieniem nieznanej siły.
Soron czuł moc, wypływającą z blizny na lewej łopatce, przechodziła przez żyły, uwypuklając je i dążyła do spotkania z płomieniem. Zmarszczył czoło, bo zaklęcie przynosiło mu paraliżujący ból, był zmęczony, a i energia zaczęła już słabnąć.
- Bifre funirin... - zaszeptał do niebieskiego ognika, który powiększył się i zadygotał.
Zamachnął się. Ognista kula ze świstem przecięła powietrze.
Gniew i złość były tak wielkie, że nie czuł strachu. Lęk nie owładnął nim nawet wtedy, gdy dziwna świetlista kula leciała w jego kierunku. Zamknął oczy, ostrożnie je otworzył i ze zdziwieniem odkrył, że nic nie poczuł. Spodziewał się bólu, nagłej śmierci, ale nie tego, że rzucony czar odbije się od niego, jak od niewidzialnej tarczy.
Był blisko, widział, jak pomarszczony, a jednak młody mag w zamieszaniu, zdezorientowany próbuje stworzyć kolejne zaklęcie. Zaskoczenie wpełzło na jego twarz, sprawiając, że stała się jeszcze bardziej karykaturalna.
Orzeł z krzykiem na ustach zamachnął klingą. Mag zasłonił się dłonią i zawył okropnie, rozdzierająco. Krew tryskała z obciętej tuż przy łokciu ręki, brużdżąc wszystko dookoła. Dér w amoku próbował jak najszybciej naprawić swój błąd, nie zdążył.
Kruk nie czekał długo na reakcję strażników, podbiegł z drugiej strony i złapał czarnego wierzchowca za wodze. Wsiadł na niego z wyskoku i zdążył pociągnąć szalonego Orła, nim ten zdołał zadać ostateczny cios. Strażnicy już biegli w ich kierunku, próbując zrzucić z konia. Kruk wbił pięty, podrywając zwierzę do ostrego galopu. Brukowana uliczka po chwili zamieniła się w błotnistą drogę, a ta w wypalone pole. Odgłos kopyt stawał się coraz wyraźniejszy, strażnicy nie dali za wygraną.
Las był już blisko, całkiem niedaleko wznosiła się ściana drzew. Kruk popędził konia. Tuż przed ostatecznym wybawieniem zwierzę zarżało boleśnie i padło, przewracając się na bok.
- Podłe bydle – zawył Kruk, wstając z ziemi.
Wierzchowiec podniósł się i pierzchnął.
- Niech go szlag trafi! Chodź. - Szarpnął Orła za ramię i wraz z nim, biegiem puścił się w stronę ogarniętego mrokiem lasu.
A tak jeszcze wracając do posta, kiedyś pytałem się o znaczenie inkantacji, wówczas zapomniałem się spytać czy sama wymyśliłaś, czy to jakiś autentyczny język?
OdpowiedzUsuńAkapity u mnie zwyczajowo działają, nie wiem dlaczego u Ciebie jest inaczej. Ja z kolei narzekam na justowanie tekstu i na spacje, które mają nieokreślone długości, jedna większa od drugiej. Masakra.
Niedługo przekonasz się, że Blogger pośród swoich uroków ma też wadę, konkretnie nieszczęsny tag < br />, który rozrywa tekst na małe fragmenty, przypomina to trochę jakbyś wciskała bez zastanowienia Enter :)
Pozdrawiam, jeśli chcesz na próbę mogę wstawić Twojego posta na swoim blogu, zobaczymy czy tylko tutaj są jakieś problemy.
PS: Już skończyłem całą notkę, więc jeśli znajdziesz trochę czasu, możesz wpaść.
Nie zastanawiałaś się nad spamownikiem? Trochę głupio tak zaśmiecać notki ;)
Koń zakręcił młynek? Jak koń może zakręcić młynek?
OdpowiedzUsuńŻołnierz trafił go mieczem w plecy, a on w kark go? Co to tyłem walczyli? I rudzielec z małej litery, to nie imię.
Opisy! Opisy twoje opisy! Uwielbiam je.
No może to nie jest trafne określenie, poszukam jakiegoś innego... Hmmm a podczas walki przecież mogli w pewny momencie stanąć jakoś niefortunnie tyłem... :c No rudzielca poprawię ;)
UsuńCieszę się, że jednak się coś podoba, sama ciągle widzę niedoskonałości i ciężko się przemóc :P Dziękuję raz jeszcze za komentarze!
Na początku opowiadanie skojarzyło mi się z Trylogią Czarnego Maga Trudi Canavan, ale tam przecież ludzie sami chętnie oddawali dzieci na szkolenie do Gildii Magów. Mimo wszystko bardzo podoba mi się taki pomysł na opowiadanie. To zawsze coś ciekawego i nowego, a tego często się nie spotyka w blogosferze. Nie dziwię się też ludności, która chce się buntować. Poniekąd rozumiem Orła, który nie chce przelewać niepotrzebnie krwi, ale serio aż tak obojętne jest mu to, że przyjdą magowie i zabiorą mu życie, które dotychczas znał? Nawet jeśli wie, że opór jest bezcelowy, to wydaje mi się, że powinien tego żałować chociaż wewnątrz siebie. Po chwili z kolei bierze jednak udział w buncie przeciwko magom, wydaje mi się, że to trochę za szybka zmiana frontów :P Z kolei reakcji na śmierć ojca się nie dziwię, także tutaj nie mam zastrzeżeń.
OdpowiedzUsuńCoś mi nie pasuje w Kruku. Nie wiem, nie potrafię go jeszcze polubić i nie wiem dlaczego. Znacznie bardziej podoba mi się właśnie postać Orła. Wydaje mi się też dużo spokojniejszy od swojego towarzysza :)
Co jeszcze mnie boli, to przy dialogach masz dywizy. Powinny być pauzy lub półpauzy.
Przepraszam, że z takim opóźnieniem, ale wreszcie jestem! Na początek - szablon. Masz cudowne szablony po prostu. Jeden lepszy od drugiego! Klimatyczne bardzo. Wreszcie mamy więcej o tych całych magach i przyznam, że jestem zaskoczona! Wyobrażałam sobie ich... zgoła inaczej. Jako pokojowych mędrców, związanych z naturą itp. A tu mimo wszystko dość brutalna kasta, która na dodatek pokazuje pogardę. Spodobało mi się to. Szkoda mi Orła, ale naprawdę lubię Kruka, mimo że coraz bardziej wydaje mi się podstępnym draniem. Ale chyba i tacy mogą mieć przyjaciół, prawda...? Nie wiem, jaki byłby mój stosunek do niego, gdyby nagle ludziom zaczynał notorycznie wbijać noże w plecy :< Ale cóż, cała historia przede mną! Chwała za tak obrazowe napisy - klimat mistrzowski. Dziękuję za kawał przyjemnej lektury :) U mnie rozdział powinien być w tym tygodniu.
OdpowiedzUsuńDziękuję ;) Szablon zawita tu już na dłużej, dopóki nie zacznie męczyć moich oczu ;) Także można się już przyzwyczajać. Oj Magowie od początku do łagodnych nie należeli, a i jeszcze nie raz się zdziwisz, szykuję tu niezłe intrygi c: Kruk podstępnym draniem? Zdziwiłaś mnie, no ale w późniejszych rozdziałach wiele się wyjaśni. A i dziękuję raz jeszcze za komplement ;)
UsuńBoże, wybacz, że tak późno, ale żywcem nie mam kiedy czytać! Porobiło się ostatnio u mnie ;/
OdpowiedzUsuńNa początku chcę powiedzieć, że bardzo podoba mi się szablon. Jest rewelacyjny! Od razu dużo lepiej się czyta. I tekst przejrzysty - rewelacja! ^^
co do tekstu... Podoba mi się, że ta bitwa się nie udała. Że buntownicy polegli. nie, nie jestem za szerzeniem zła, ale po prostu nie wyobrażałam sobie, aby mogło być inaczej. Zresztą chyba każdy by tak uznał. W końcu musiałaś zrealizować plan, który sobie ułożyłaś. Mniemam więc, że od teraz właśnie zaczyna się główny wątek historii. Od śmierci rodziców Orła. O to chodziło, prawda? Teraz naprawdę będzie ciężko przekonać go do przejścia na ich stronę. Ale to dobrze. Bo on ma moc, widać to, i na pewno będzie im zależeć na tym, by był razem z nimi.Chyba, że postanowią się go pozbyć. No cóż... tak czy inaczej łatwego życia mu nie wróżę!