„Ból jest czymś naturalnym, jest jak radość, jak szczęście, jak pragnienie, smutek czy żal. Jest uczuciem, jest udręką, jest płaczem, wołaniem w noc, krokiem ku śmierci, krzykiem w ciszy. Jest samotnością, należy do ciebie i niemożliwym jest rozdzielenie go wśród twoich towarzyszy. Opanuj więc ból, by stał się twoją tarczą, przyjacielem, matką, kochanką, byś, zamiast płakać – z uśmiechem na ustach zwyciężał.”
Słowa wędrownego kapłana, uznanego za heretyka i skazanego na śmierć, poprzez utopienie.
Kruk przebudził się z potężnym bólem, który roznosił się po jego ciele z siłą ciężkiej jazdy, galopującej po równinie. Noga paliła niczym rozżarzone węgle, a przez opuchnięte oczy nie mógł zbyt wiele dojrzeć. Wiedział jednak, że dookoła panuje ciemność z towarzyszącym jej odorem moczu i padliny. Zwinięty w kłębek Kruk zaczął się dusić i kaszleć, nie mogąc złapać oddechu. Zdawało mu się, że w tym paskudnym miejscu jest sam, ale usłyszał pisk. Dźwięk ten stawał się coraz wyraźniejszy, tak, że po chwili bez problemu dojrzał jego źródło.
Małe, błyszczące oczka wpatrywały się w intruza z nieukrywaną ciekawością. Szczur zapiszczał ponownie i czmychnął w kąt pomieszczenia.
Kruk doskonale znał te małe, wścibskie zwierzęta. Ich widok zawsze sprawiał, że przed oczami stawały mu obrazy z dzieciństwa.
Pamiętał, że biegł przez podwórze, podciągając co chwila opadające, lniane spodnie pełne łat i dziur na kolanach, które zrobiły mu się, podczas wspinaczki po rozłożystej jabłoni. Uciekał wtedy przed potężnym psem starego znachora. Poprzysiągł sobie wtedy, że ostatni raz wpuścił wściekłego kota do izby ze szklanymi ampułkami. Rumor był niesamowity, a przekleństwa staruszka dały się słyszeć jeszcze za zaułkiem. Uśmiechnął się na tę myśl.
Wracał z targu, gdzie za pomoc w wykładaniu warzyw na jednym z kramów dostał świeży bochen chleba. Ściskał go wtedy w umorusanych, czarnych dłoniach, pochłaniając jego zapach i wpatrując się w ciemną, dobrze wypieczoną skórkę. Był w tamtym momencie tak głodny, że chciał go zjeść od razu, pusty od wielu dni żołądek domagał się jedzenia. Resztki rozumu nakazały mu jednak wrócić do starej szopy i odłożyć część na następny dzień. Otarł rękawem mokry nos i biegł między uliczkami, mijając ustawione w rzędy stragany, krzyczącą kobietę, której przepędził stado gęsi, starego żebraka z przepaską na oku – aż dotarł do miejsca między chatami zbudowanymi na rzecznych głazach i potężnych balach. W oddaleniu od nich, na niewielkim pagórku stała stara, rozpadająca się szopa. Zbita ze spróchniałych, nadgryzionych przez korniki desek, przez które z łatwością przebiegały tłuste szczury.
Na zawsze zapamiętał tę chwilę, gdy zasypiał z uśmiechem na ustach, trzymając kurczowo w dłoniach bochen chleba, a także moment, w którym się obudził. Nigdy później w całym swoim życiu nie płakał bardziej, jak tamtego ranka, gdy stado szczurów pożerało okruszki upragnionego jadła.
Od tamtej pory mówił zawsze – Nigdy nie ufaj gryzoniom, to cwane bestie, a także zjadał wszystko, nie zostawiając nic na później, napychając się do syta, by nie czuć już więcej takiego głodu.
Kruk rozejrzał się po pomieszczeniu, oczy przyzwyczaiły mu się już do ciemności i zaczął wychwytywać w mroku większe kształty – naprzeciw znajdowały się drzwi, spod których padało nikłe światło, niemal niezauważalne. Próbował się przesunąć, ale nogę miał wygiętą pod nienaturalnym kątem. Wiedział, że jest złamana, do tego nie trzeba było specjalistycznych nauk. Odwrócił lekko głowę, by zobaczyć, jak wygląda cela za nim – miał już pewność co do tego, że wciśnięto ich do lochu.
A wszystko przez Orła! To jego ścigali po lesie strażnicy, no i nie udało się – znaleźli ich. Kruk nie pamiętał nic, ale ból świadczył o tym, że trochę go poobijano, zanim tu trafił. Dodatkowo wszystko wskazywało na to, że zostali skazani na śmierć. Przygryzł wargę, opuchniętą, oblepioną zaschniętą krwią, która lała się wcześniej ze złamanego nosa. Teraz dopiero poczuł to okropne pulsowanie, doprowadzające do szału.
W kącie dojrzał jednak leżącego Orła. Nie poruszał się. Kruk wiedział, że ze złamaną nogą nie wstanie, nie zdoła podejść na tyle, by do niego dotrzeć. Krzyknąć też nie mógł, język przywarł mu do wysuszonego gardła.
Zacisnął zęby i powstrzymał napływające do oczu łzy, kiedy przewrócił się na brzuch. Rękami łapał się kamiennej, brudnej posadzki, podciągając się coraz bliżej w stronę przyjaciela. Ból był nie do zniesienia. Wkrótce opadł obok Orła, całkowicie pozbawiony sił. Leżał tak dłuższą chwilę, próbując opanować buntujące się ciało.
— Żyjesz? — wyszeptał ledwo słyszalnie, szturchając nieprzytomnego.
— Zdaje się, że tak. Chyba tak... ale nie mogę się ruszyć... Boli, jakby mnie koń stratował. — Twarz miał przyciśniętą do posadzki, więc Kruk ledwo, co rozumiał jego urwane słowa.
— Jesteśmy w jakimś lochu... — Stwierdził ponuro, obserwując biegające szczury.
— Cieszę się... Agh! — zawył z bólu Orzeł. — Cieszę się, że nawet w takim miejscu nie opuszcza cię twoja błyskotliwa wiedza.
— Mógłbyś sobie darować – wycedził Kruk, obracając towarzysza tak, by mógł swobodniej rozmawiać. — Wpakowałeś nas w to gówno, to teraz trzeba się jakoś z niego wydostać, zanim całkiem przez nie prześmierdniemy, albo zanim nas powieszą.
— Ja nas wpakowałem?
— A kogo ścigali strażnicy? Ciebie, boś chciał zrobić z siebie bohatera, zabijając Maga. Coś ci jednak nie wyszło!
— Nie wyszło, bo mnie powstrzymałeś! Agh...! — Ból sprawił, że do oczu napłynęły mu łzy. — Ale, co to ma wspólnego z tym, że tu jesteśmy?
— Jak to co? Chyba któryś ze strażników uderzył cię zbyt mocno w głowę. To chyba jasne, siedzimy w lochu, bo nas złapali, a co będzie dalej, to już nie chcę wiedzieć – westchnął ciężko ze zrezygnowaniem. Prawdę mówiąc, wątpił w to, żeby udało im się uciec. Byli ranni, na skraju wyczerpania, a w tej ciemnej norze nie było nawet okna. Zgniją tu albo ich zabiją, tego był pewny.
— Złapać złapali, ale nie ci, o których myślisz, przyjacielu. Pamiętasz tego potwora w lesie? — Czekał, aż Kruk skinie głową, następnie kontynuował. — Spadłeś z wysoka i straciłeś przytomność. Dookoła zaraz po tym pojawili się jacyś dziwni...
— Jacyś dziwni? O co ci, na cycki starej Nerg, chodzi? — warknął Kruk i zaraz tego pożałował. Otworzyła się rana, z której z powrotem zaczęła się sączyć krew. — Psia mać!
— Dziwni, nigdy wcześniej takich nie widziałem – szara skóra, czarne ślepia jak u konia, wymalowani, jak jacyś wędrowni kuglarze. Związali nas i zabrali ze sobą. W góry. — Tu ściszył głos i patrzył nerwowo na leżącego Kruka.
— W góry? To wszystko brzmi jakoś mało wiarygodnie... Nie okłamujesz mnie przypadkiem, bym zginął rankiem jako szaleniec?
— Jesteś szaleńcem, nic ci już nie pomoże, nawet moje historie. — Uśmiechnął się. — Boję się, że to prawda... Że to są ci Szaroludzie, o których słyszałem.
— Zginęli podczas Wielkiej Wojny wieki temu! — Zaczął ścierać krew, która napływała z rozciętego ucha na szyję i twarz.
— A jak inaczej to wytłumaczysz?
— Nie wiem, ale musimy się stąd wydostać. Nie mam zamiaru tu umierać, dziewczęta na mnie czekają.
— Na pewno już toczą bój o to, która będzie pierwsza. — Zadrwił z niego Orzeł. — Stąd się nie da uciec, nie w naszym stanie...
Tymi słowami potwierdził tylko myśli Kruka. Mogli sobie żartować i nawzajem dokuczać, ale za nic w świecie o własnych siłach się stąd nie wydostaną, to było pewne zupełnie jak to, że po ciemnej nocy wschodzi słońce. Pozostało im czekać i wierzyć, że Bogowie okażą się na tyle łaskawi, by dać im jeszcze trochę pożyć.
Rebuin przyglądał się z wysoka synowi. Jedynemu, który pozostał przy życiu, jedynemu, który wciąż go zawodził i doprowadzał swymi czynami do szaleństwa. W niczym nie był podobny do niego, bardziej do jego brata – Etquiora. Wygląd, sposób poruszania się, mówienia, poglądy – wszystko to łączyło tych dwóch, których szczerze nienawidził. Bo co to za syn, który nie sięga po koronę, która mu się należy?
Pogarda malowała się na twarzy Rebuina. Słuchał szeptów Idgri. Choć nie należała do jego ludu, była kobietą i w dodatku wariatką, to jej zdanie liczyło się dla niego najbardziej. Potrafiła Rebuina doskonale przekonać i wpoić mu swoje racje, które o dziwo w większości się sprawdzały.
— Przywiózł ze sobą dwóch. Chciał ich zabić, ale go powstrzymałam... Idiota nie wie, że są nam niezbędni, potrzebni... Widziałam, widziałam, jak zamykał ich w lochu.
— Odejdź – mruknął Rebuin, wciąż wpatrzony w syna. Uczta trwała nieprzerwanie, nikt nie spoglądał na pana domu, większość zajęta była rozmowami, jadłem i słuchaniem cichej melodii instrumentów.
Gdy spojrzenia ojca i syna się spotkały, Rebuin przywołał go machnięciem dłoni. Czekał, obserwując, jak Grytffin powoli odsuwa krzesło i ciężkim krokiem przemierza salę, obdzierany wzrokiem przez wszystkich zebranych.
— Bliżej – warknął, opluwając towarzyszy.
Grytffin klęknął na jedno kolano i spojrzał w górę, na ojca, czekając. Stary łyknął jeszcze wina ze zdobionego pucharu i wypowiedział głośno, tak, by wszyscy słyszeli:
— Kogo sprowadziłeś do Białej Twierdzy?
Mężczyzna milczał przez chwilę.
— Dwóch białych, to moi więźniowie – rzekł głośno, tak, by wszyscy go słyszeli, by nie musiał powtarzać i dawać tym samym satysfakcji staremu ojcu.
— Więźniowie, powiadasz... — Zamlaskał. — Idgri powiedziała mi, co chciałeś z nimi zrobić. Chciałeś ich zabić, tak, jak wszystkich poprzednich. To ona cię powstrzymała!
— Nie miała do tego prawa! Zabrałem ich z własnej woli, nie będę słuchał jakiejś wariatki!
— Milcz! Przy każdej wyprawie dałem ci jasno do zrozumienia, że jeśli na kogoś trafisz, masz mi go przyprowadzić. - Wściekał się, a ślina wyciekała mu z wielkich ust. — Sprzeciwiałeś mi się! Prawem pana domu odbieram ci jeńców, znajdują się pod moim dachem, więc należą do mnie!
— Nie masz prawa! — wrzasnął Grytffin.
— Ja? — zaśmiał się Rebuin. — Ja nie mam prawa? Jestem tu panem, a ty stałeś się w tym momencie nikim. Nie jesteś już moim synem. — Plunął mu w twarz. — Zabieraj się stąd, ty, twoi ludzie i ty mój bracie także! Weźcie też moją kochankę, tak Grytffinie, zabieraj stąd swą żonkę i nigdy tu nie wracajcie, nie obchodzi mnie, gdzie pójdziecie, trzymajcie się z dala od doliny.
Grytffin widział ten paskudny wyraz twarzy, to szaleństwo w oczach ojca i drwiący uśmieszek na ustach Idgri. Wszystko to było zamierzone, czekali na to od dawna. Jego żona, ukochana Demme oszukała go, była kochanką Rebuina! Jak ona mogła? Ufał jej, zwierzał się... Teraz chociaż wiedział, dlaczego tak często wysyłano go na zwiady po wzgórzach, dlaczego nie powstrzymała Idgri. Zapewne znalazła ją i o wszystkim opowiedziała. Nędzna suka, nie była nic warta, nawet tego ostatniego spojrzenia, o które się pokusił. Po policzkach ciekły jej łzy, szybko je starła i skryła twarz w dłoniach. Choć pokochał Demme na swój sposób, będąc z nią przez tyle lat, to w tym momencie odrzucił wszystkie te uczucia, znienawidził ją i pragnął zemsty. Magia wypełniała powoli jego ciało, ale powstrzymywał wybuch – nie był to czas i miejsce. Wiedział już, jak wynagrodzi kobiecie swojego życia lata niewierności.
Wstał, nie mówiąc słowa. Zdążył się nauczyć, że dużo bardziej cenione i zapamiętywane stają się czyny. A on wyznaczył już cel – wiedział o tym Etquior, spoglądając na uśmieszek malujący się na twarzy bratanka.
— Bierzcie tę dziwkę ze sobą — mruknął Gryffin do ludzi, wychodząc z sali.
Wielu mężczyzn podążyło za nim, ciągnąc płaczącą Demme. Z pomieszczenia dochodził gardłowy śmiech Rebuina i nieprzerwana muzyka o radosnej melodii, zupełnie niepasującej do sytuacji. Przedstawienie się skończyło, Szaroludzie wrócili do posiłków i przerwanych rozmów, nikt słowem nie skomentował całego zajścia. Tak to już tutaj się odbywało – było się wiernym psem swego pana, piło się za jego zdrowie, ucztowało w jego komnatach, więc i jego zdanie było jedynym słusznym zdaniem, niemożliwym do podważenia. Biada tym, którzy się nie przystosowali.
— Myślisz, że długo już tu jesteśmy? — wycharczał Kruk.
Chciał przełknąć ślinę, ale znów przypomniał sobie, że ma przesuszone gardło i próby te raz po raz kończyły się fiaskiem. Wiele by oddał za zimną wodę, już nawet nie wino, woda w zupełności zaspokoiłaby to przeogromne pragnienie, męczące i tak wykończony organizm.
— Dzień, może dwa... Pojęcia nie mam, nie widać tu nic, co by wskazywało, że mija czas. Czasem po prostu zjawia się więcej szczurów... — mruczał Orzeł, leżąc wciąż w tej samej pozycji.
— Tak... I nic poza tym. Niedługo zaczną nas żreć, jak tylko zaśniemy. Nie pozwól, by dopadł cię sen... Spróbuj się czasem przesunąć. Nie mam już chyba miejsca na ciele, w którym nie czułbym bólu.
— To jak cię boli gęba do ją zamknij, a nie gadasz i gadasz... Wolałbym umrzeć, nie słysząc twojego marudzenia.
Po chwili zamilkł, wychwytując w otoczeniu zupełnie nowy dźwięk. Szczęk kluczy, kroki wielu ludzi, ciche rozmowy w dziwnym języku – stawały się coraz głośniejsze.
— Ktoś tu idzie... — wyszeptał Kruk, przepełniony strachem.
— Więc lepiej się zamknij — warknął Orzeł i czekał.
Tak, jak podejrzewał, ktoś zatrzymał się przy wejściu i jasna jak dotąd szpara nad posadzką znacznie się przyciemniła. Usłyszał rozmowę, śmiech i jakieś krzyki, gdy zaczęto szukać kluczy wśród wielu innych. W końcu przekręcono zamek, odsunięto skobel i znów, kopnięciem otworzono ciężkie drzwi. Fala światła z pochodni na moment oślepiła Orła, po chwili jednak mógł się dokładnie przyjrzeć stojącym Szaroludziom.
Było ich trzech. Trzech potężnych mężczyzn w kubrakach i skórzanych spodniach, każdy z nich miał zapuszczone długie włosy – dwóch związane je miało wysoko nad karkiem, trzeci natomiast nosił rozpuszczone, co współgrało z krzaczastą, czarną brodą. Porozumiewali się jedynie spojrzeniami, nie wydając z siebie ani słowa. Brodaty wziął pochodnie i czekał, aż jego towarzysze podtrzymają więźniów i wyprowadzą ich z ciemnej, cuchnącej nory.
Orzeł ostatkiem sił nakazał milczeć Krukowi, który już otwierał usta, by coś powiedzieć. Szaroludzie bez problemu przewiesili sobie mężczyzn przez ramię, kierując się korytarzem ku górze. Wspinali się po okrągłej klatce schodowej, a gdy w murze dostrzegli niewielkie okno, z którego padały promienie wschodzącego słońca, Brodaty zgasił pochodnie. Chłód ciemnych lochów zaczął być wypierany przez zwyczajny zimny powiew poranka.
Wyszli na dziedziniec. Wczesnojesienny wiatr przyjemnie okalał okaleczoną skórę, krążył wokół białych murów i rozwiewał płaszcze zgromadzonych tu Szaroludzi. Orzeł rozpoznał mężczyznę na potężnym karym koniu, który wpatrywał się w niego z dziwnym zacięciem na twarzy. Wbił pięty w boki zwierzęcia, wyjeżdżając wraz z towarzyszami przez bramę. Rozbrzmiały odgłosy kopyt uderzających o bruk, a także krzyki przestraszonego, dzikiego ptactwa, które poderwało się do lotu.
Kruk nie wiedział, czy jest bardziej przerażony, czy zdziwiony. Nigdy nie widział takich stworów, określał ich tak w myślach, bo na miano ludzi nie zasługiwali, zbytnio się różnili. Najgorsze chyba były te czarne, pozbawione białek ślepia i szara skóra, jak u jakiegoś topielca. Mimo wszystko czuł do nich respekt, czy to za sprawą dziwnego języka, jakim się posługiwali, czy siły, z pomocą której tak łatwo im przyszło nieść więźniów.
Przez moment był pewien, że postradał zmysły. W samym centrum placu rosła potężna grusza o świeżych, zielonych listkach. Kruk wpatrywał się w nią, nie mogąc oderwać wzroku. Aż tak długo gnili w lochach? To niemożliwe, opuścili wieś wraz z końcem lata, pamiętał to doskonale. Wiedział też, że trwa jesień, a mimo to drzewo wypuściło pąki, drwiąc sobie z górskiego chłodu. Miał na to tylko jedno wytłumaczenie – magia.
Coś, co istniało na tym pochrzanionym świecie, a o czym nikt nie śmiał nawet myśleć, by aby przypadkiem się nie narazić, lub jak kto woli – zarazić. Tak, pospólstwo wierzyło, że wszelkie złe rzeczy, które się zdarzały, należy przypisać magii – choróbska, jakie panoszyły się wśród zwierząt i ludzi, marne plony, susze, ulewy, bóle głowy... Kruk nie wierzył w te brednie, zbyt często widywał wieśniaków, którzy sami zsyłali na siebie nieszczęścia. Z chwilą jednak, gdy dowiedział się, że Orzeł zostanie Magiem, nawet na moment nie opuszczał go strach. Nie wiedział tylko, czy był on spowodowany innością przyjaciela, czy jego przyszłą utratą. Nie zdawał sobie sprawy, że ta „inność” dokona takiego zniszczenia, że całkowicie zmieni jego dotychczasowe życie.
Choć nigdy nie miał domu, nie miał gdzie wracać, to teraz po spaleniu wioski i wyrżnięciu mieszkańców, czuł jeszcze głębszą pustkę. Znajdował się gdzieś na końcu świata, prowadzony przez jakichś górskich topielców, czuł, że ledwo żyje, a nawet jeśli udałoby mu się stąd wydostać, to będzie ich szukał Mag opętany żądzą zemsty. Tak, wszystko było takie piękne!
Spojrzał na Orła. Twarz miał pokrytą kilkudniowym zarostem i zakrzepniętą krwią. Przydługa grzywka opadała mu na oczy pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Wyglądał beznadziejnie, jak stwierdził Kruk, ale po sobie nie spodziewał się niczego lepszego, po tym, jak bolał go każdy centymetr ciała.
Rzucił ostatnie, tęskne spojrzenie w kierunku dziedzińca i rosnącej tam gruszy. Ptaki kołowały nad twierdzą, zniżając lot i krzycząc głośno, a wszystko, jak na złość dawało mu do zrozumienia, że to jego ostatnia podróż – już bez powrotu.
W życiu starał się nie przywiązywać do ludzi lub miejsc. Szło mu to marnie. Gdy zginęła matka, a później bracia, czuł, że nie tak łatwo być obojętnym, nie tak łatwo jest odrzucić tęsknotę. Ubierał maskę przed Demme – choć kochał ją nad życie, nie chciał jej tego okazywać. Bał się, że odejdzie z jego życia tak samo, jak wszyscy. Nie pomylił się aż tak bardzo, zdrada z jej strony równała się śmierci, ale Grytffin nie chciał tak łatwo tego zakończyć. Miał dla niej dużo gorszą karę. Na samą myśl o tym, co mu zrobiła, czuł, jak każdy organ zaciska się, jakby miał zaraz eksplodować. Nie wypełniał go ani żal, ani upokorzenie, ani smutek – wściekłość żyła w nim własnym życiem, a magia próbowała znaleźć ujście. Hamował ją, doprowadzając się do białej gorączki, myślał na tyle trzeźwo, by zdać sobie sprawę, że takie ujście mocy bez problemu zabiłoby go razem ze wszystkimi, którzy znajdowali się dookoła.
Rozejrzał się raz jeszcze i tym samym napotkał wzrok jednego z jego byłych więźniów, prowadzonego przez strażników Rebuina. Zawrzało w nim. Miał ochotę chwycić za łuk, wymierzyć cel i wystrzelić, trafiając w opuszczoną głowę tego białasa. Pokrzyżowałby tym samym plany ojca, co choć trochę poprawiłoby mu humor. Zamiast tego skinął na swych ludzi, dając znak, by opuścili Białą Twierdzę – raz, na zawsze. Miał już dość intryg, prowadzonych tu przez ojca, który postradał zmysły.
— Panie? — zagadnął go Jasnota. — Dokąd się kierujemy?
Grytffin nie odpowiedział od razu. Milczał, wpatrując się w towarzysza. Porzucił on swą zieloną szatę, obszytą lisią kitą, teraz nosił proste, górskie ubranie – wysokie, obszyte futrem buty, skórzane spodnie i ciepły kaftan – brązowy, jak wszystko inne. Długie, zawsze rozpuszczone włosy związał w warkocz, który układał się na plecach niczym wąż. Był gotowy do podróży, tak, jak i wszyscy, zdradzał to też jego zacięty wyraz twarzy.
— Już nie „panie” — wymamrotał cicho, wciąż się zastanawiając. Miał tylko chwilę na podjęcie decyzji, dokąd zaprowadzi swoich ludzi. Braci. Wolał ich od teraz nazywać braćmi. Nie do końca był pewien swojego wyboru, ale innego wyjścia nie było.
— Grytffinie? Ludzie czekają, nie wiemy, gdzie się kierować — mówił spokojnie Jasnota.
Westchnął głośno, patrząc na przyjaciela.
— Powiedz im, że ci, którzy chcą, mogą zejść niżej, do wiosek na wzgórzach. Mogą tam zostać i żyć. — Spuścił wzrok na grzywę karego ogiera i wplótł w nią dłonie. Silne, wielkie, męskie dłonie, niebezpiecznie drżące.
— A co z nami?
— Nie chcesz odejść, jeśli masz ku temu okazję? — Grytffin zdziwił się, unosząc brew.
— Wielu nie odejdzie, bo przy tobie czują się bezpiecznie. Boją się reakcji ludzi w wiosce. — Jasnota sięgnął pod pazuchę w poszukiwaniu gorzałki. Znalazł ją bez problemu, odkorkował i pociągnął sporego łyka. Skrzywił się i chuchnął, dając do zrozumienia, że to mocny trunek.
— Nie chowaj, daj mi też — powiedział, nie zważając na dziwny wyraz twarzy towarzysza.
Co z tego, że nigdy nie pijał takiego alkoholu? Czuł, że w tym momencie potrzebuje tego bardziej, niż czegokolwiek innego. Może miał nadzieję, że otępi swój umysł na tyle, by ktoś inny zajął się dbaniem o tą dziwną zgraję ludzi? Przez chwilę chciał być sam, gdzieś daleko od całego tego gówna.
— Myślałem o opuszczonej warowni. — Skrzywił się po upiciu kolejnego łyka. — Wspólnie, przy pomocy magii, uda nam się postawić to miejsce na nogi.
— Nie najgorszy pomysł, ale pojęcia nie mam, jak to teraz wygląda. Ostatni raz byłem tam z piętnaście lat temu. Już wtedy była to całkowita ruina. — Wyrwał Grytffinowi gorzałkę i schował bezpiecznie pod pazuchą. — Wystarczy – westchnął cicho.
Otarł usta dłonią i spojrzał na Jasnotę.
— Skoro tak twierdzisz... Ale zrozum, nie ma innego wyjścia! Nie mamy dokąd pójść!
— Rozumiem. — Jasnota skinął głową, wiedział doskonale, że Grytffin wybrał jedyne, słuszne miejsce, do którego Rebuin nie odważy się zajrzeć, w innym zapewne by próbował. Męczyła go też jednak inna sprawa, bardziej... delikatna.
— A co z Demme? — powiedział powoli i z lekką ostrożnością, bał się reakcji mężczyzny. Ten milczał przez chwilę, poprawiając płaszcz rwący się na wietrze i obszerny, zakrywający głowę kaptur.
— Sam się nią zajmę. Tylko pilnujcie, by nie uciekła — rzekł beznamiętnie i ruszył do przodu na karym ogierze, który minął brzeg jeziora, zapuszczając się w brązowo-szare, trawiaste wzgórza.
Wiatr grał cicho, przerywając ciszę poranka.
Oczy błądziły beznadziejnie po bruku, obsypanym kolorowymi liśćmi. Orzeł nie chciał śledzić swoich kroków, nie chciał patrzeć na sponiewieranego Kruka, ani na Szaroludzi... Pragnął wpatrywać się w kwitnącą na dziedzińcu gruszę i siedzące na jej gałęziach czarne ptaki. Te krakały głośno, domagając się czyjejś reakcji na ich poranny harmider. Czekać nie trzeba było długo. Wiązka błękitnego światła rozbłysła w pobliżu, budząc popłoch. Posypały się pióra i czarna gromada zniknęła daleko poza murami. Jeden z Szaroludzi zanosił się gardłowym śmiechem, po czym drugi uderzył go w potylicę, szybko przywołując do porządku.
Wprowadzono ich do twierdzy, mijali korytarze obwieszone ciężkimi tkaninami i trofeami dzikiej zwierzyny. Nie pachniało wilgocią, ani też dymem, ani czymkolwiek. Nie czuło się też ani ciepła, ani zimna, przez co zmysły zaczęły się wyostrzać, a mięśnie spinać. Szli powoli w pełnej ciszy i skupieniu, przepełnieni strachem.
Orzeł nawet nie zauważył, kiedy zaczęła mu drgać dolna warga, a noga z bólu odmawiała posłuszeństwa. Nie chciał przystawać, by nie prowokować oprawców, więc zaciskając pięści, parł naprzód.
Co, jak co, ale nijak nie spodziewali się, że zostaną wprowadzeni do takiej komnaty. Wewnątrz było ciepło, pachniało kwiatami, a promienie porannego słońca wpadały przez niewielkie okna. Pośrodku, na miękkim, zdobionym dywanie stały dwie bale, wypełnione gorącą wodą. Na stołkach leżały nowe, czyste ubrania. Kruk spojrzał z niepewnością na Orła, bał się, że zwariował i oczy płatają mu nie lada figle. Jeszcze chwilę temu wyobrażał sobie najgorszą śmierć z możliwych, a nagle trafił do miejsca, z którym nie chciał się rozstawać.
Szaroludzie wyszli, zostawiając mężczyzn samych w komnacie.
— Myślisz, że to nasza ostatnia kąpiel? Dziwne mają obyczaje, trzymają nas w cuchnącym lochu, by później pozwolić się obmyć i włożyć nowe szaty... — mamrotał Kruk.
— Wydaje mi się, że mają wobec nas jakieś zamiary. To barbarzyńcy, gdybyśmy mieli zginąć, uczyniliby to już dawno. Już w lesie... Dziwne, że dopiero teraz to do mnie dotarło. Nie wiem, co nas czeka, ale być może śmierć byłaby czymś lepszym. — Orzeł powoli zanurzył się w balii z ciepłą wodą. Westchnął z bólu, gdy ciecz otuliła jego rany.
Wraz z powolnym wznoszeniem się słońca, wiatr przybierał na sile. Targał już gałęziami sosen, rosnących na zboczach wysokich wzgórz, kładł na ziemi wysokie trawy, a także zabierał ludziom kurczowo trzymane koce i ubrania.
Do Grytffina podjechał Etquior, podtrzymując kaptur.
— Grytffinie? — zawołał, by przekrzyczeć szalejący żywioł. — Musimy zrobić jakiś postój, ludzie są zmęczeni, ciężko iść im pod wiatr! Słyszysz?!
— Dobrze! — odkrzyknął po dłużej chwili.
Zastanawiał się czy odpoczynek jest aż tak potrzebny, ciągle miał nadzieję, że przed całkowitym zmierzchem dotrą do warowni. Etquior miał jednak rację - wiatr był zbyt silny, nie mógł narażać tych, którzy zostali. Zrobili to tylko dlatego, że on dawał im jako takie bezpieczeństwo. Nie powinien stracić w ich oczach jako przywódca, bo kiedyś, z pomocą tych ludzi będzie musiał odebrać to, co mu się należy – władzę.
Obserwował, jak grupa znika wśród drzew, porastających zbocza. Nie przypuszczał, że aż tylu zdecyduje się na los wygnańca. Zsiadł z konia i przyklęknął na pustkowiu, wśród gęstych traw. Twarz skrył w dłoniach, by po chwili unieść ją ku wierzchołkom gór na wschodzie.
— Przodkowie, błagam, wskażcie mi drogę. Dajcie znak, bym był pewien, że czynię to, co powinienem czynić... Odzyskam nasze ziemie i wyciągnę was z otchłani niepamięci — wyszeptał ledwo słyszalnie.
Wargi drżały mu z zimna i wzruszenia, gdy z ciemnych chmur spadła mu na twarz pierwsza kropla deszczu. Zamknął oczy, już wiedział, że dostał zgodę.
— Grytffinie! Mężu! Wysłuchaj mnie! Nie miałam wyjścia!
Krzyki Demme niosły się po pustkowiu. Podszedł do niej na tyle blisko, by widzieć pełne łez, całkowicie czarne oczy. Złapał ją za podbródek.
— Nie mów mi, czego nie mogłaś, albo nie chciałaś. Byłaś moją żoną, mogłaś być królową, teraz jesteś zdrajcą, nikim więcej. Nikim więcej! – Wbił palce w jej delikatną, szarą skórę.
– Nie zrobisz mi krzywdy – wycedziła przez zęby. – Nie masz aż tyle odwagi!
Wkrótce pożałowała swych słów, w momencie, gdy dojrzała w jego spojrzeniu wściekłość, taką, jakiej nigdy przedtem niedane jej było zobaczyć.
– I tu się mylisz! Przodkowie mnie wybrali, jestem władcą!
– Postradałeś zmysły! – warknęła, mrużąc oczy.
Demme czuła, jak w żyłach pulsuje magia, jak próbuje się wydostać na zewnątrz tu, w chwili zagrożenia. Pozwoliła jej ujść mimo tego, że ciało boleśnie ściskał gruby sznur. Nie zdała sobie sprawy z tego, jak wielka energia z niej eksploduje. Wiązka światła uderzyła w niebo z niesamowitym hukiem, więzy, które ją opinały – pękły, a ludzie stojący dookoła padli na ziemię. Krzyczała z bólu, wijąc się na ziemi. Po chwili wszystko ucichło, tylko deszcz lał dalej niemiłosiernie, tworząc ciemną ścianę. Oszołomiony Grytffin podniósł się jako pierwszy. Odruchowo złapał się za obolałą szczękę, sprawdzając, czy wszystko z nim w porządku. Mokry płaszcz przywarł do ciała, utrudniając ruchy.
– Widzę, że już zapomniałaś o tym, że magia nie niszczy sama siebie. W ten sposób możesz jedynie jej pójść na rękę i sprawić, by opuściła twe nędzne ciało. Tego chcesz? – warknął, podnosząc kobietę na wysokość swojego wzroku. – Chcesz się zabić?
– Wolę sama to uczynić, niż ci na to pozwolić.
– Jesteś w błędzie, jeśli uważasz, że cię zabiję. Zrobię to w odpowiednim miejscu i czasie. Nie będziesz już jednak miała żadnej możliwości, by powtórzyć ten manewr, by powtórzyć cokolwiek. Jasnota!
– Tak?
– Przynieś mi obcęgi.
– Grytffinie, co chcesz uczynić? – pytał stryj, wyraźnie zaniepokojony.
To nie tak, że współczuł Demme, choć lubił ją, jako żonę bratanka, po prostu siedząc w górach, z dala od Szaroludzi zapomniał już o rozlewie krwi. Nadany przez bogów kodeks był jednak jasny – za zdradę należy rozlać krew, należy dokonać zemsty. Najczęściej w takich sytuacjach pozbawiano zbrodniarza języka, bo to za jego pomocą przenosiły się wszelkie zdradzieckie informacje. Głupio zrobił, pytając, doskonale przecież wiedział, co Grytffin zamierza zrobić. Pozbawiając Demme narzędzia mowy, pozbawi ją także na trwałe używania magii, co za tym idzie, nie będzie w stanie się zabić w ten sposób.
– Panie? – wymamrotał Jasnota. Stał z narzędziem, wpatrując się tępo w oniemiałą Demme.
– Daj mi to, nim zacznę się wahać. A ty Etquiorze, nie mieszaj się, niech to będzie całkowicie moja decyzja...
– Nie mówisz poważnie, nie zrobisz tego! – krzyczała kobieta. – Powstrzymajcie go, on jest szalony!
– On jest teraz naszym przywódcą i naszym zadaniem jest mu służyć. Wybrali go sami bogowie...
– Jesteś zwykłym harspendyg! – plunęła mu w twarz. Wiedziała, że robi to po raz ostatni, deszcz niechybnie nie przyczynił się do jej zniewagi, oczyszczając twarz Grytffina. Ten złapał ją za szczękę i dał znać ludziom, by przytrzymali jej drżące ciało.
Po chwili wydała z siebie ostatni, przerażający krzyk.
Wszystko stało się przedziwne. W pomieszczeniu, do którego ich przyprowadzono, pojawiły się nagle kobiety. Mimo sprzeciwów udało się im opatrzyć rany mężczyzn i ułożyć Kruka ze złamaną nogą na szerokim łożu. Orzeł zasiadł w fotelu, czekając niepewnie na dalszy rozwój wydarzeń. Adrenalina zaczęła krążyć po jego ciele, wywołana przez strach, który nadaremnie próbował stłumić.
– Chyba jednak nas nie zabiją...
– A skąd ty taki pewien? – mamrotał Kruk, próbując się wygodnie ułożyć. – Może robią to specjalnie.
– Specjalnie nas myją i opatrują nam rany, by następnie zabić? Pomyśl trochę, jaki to ma sens?
– To nie ma sensu i dlatego może to być prawdopodobne. Nie zapominaj, że to dzikusy, nie wiadomo, jak oni myślą i co nimi kieruje. Może nas trochę podtuczą i będą chcieli zjeść? Kto wie?
– A czemu mówisz o tym z takim spokojem? Sam w to nie wierzysz, przyznaj. Musimy pomyśleć, jak stąd uciec. – Orzeł chodził po komnacie, po czym zatrzymał się na wprost okna. Już wiedział, że tędy nijak nie da się wyjść.
Widok nie rozpościerał się na dziedziniec, tak, jak mu się wydawało, lecz ciągnął się kilometrami aż po mury miasta, znajdującego się u stóp gór. Jesień jawiła się tu już w pełni, drzewa rosnące na brzegach wielkiego jeziora przybrały już barwy brązu, czerwieni i żółci, odbijając się w szarej tafli, gdzie raz po raz ciemne plamy, będące ptactwem, wzbijały się w powietrze.
Orzeł westchnął pełen rezygnacji i opadł bezsilnie na fotel.
– I co tam widać? – dopytywał się Kruk.
– Nie chcesz wiedzieć. Nie mamy jak stąd uciec, poza tym brak nam sił, by się wydostać z tych gór. Pamiętaj, że po lesie wciąż łazi to monstrum.
– W takim razie musimy czekać na rozwój wydarzeń, nic innego nam nie pozostało. – Opadł bezwiednie na poduszki. – Co ja bym dał, by cofnąć czas...
– Co byś zmienił? To, co się zdarzyło, było nieuniknione.
– Nie ma czegoś takiego jak nieuniknione... Cofnąłbym słowa, te, które bezmyślnie wypowiedziałem nad grobem Ylofa. Przecież nie widzieliśmy wtedy magów, nie miałem żadnych dowodów na to, że oni to zrobili.
– A niby kto? To było zjawisko magiczne! Nie możesz w to wątpić – oburzył się Orzeł.
Kruk nie powiedział już nic, nastąpiła głucha cisza. Jak on może o tym myśleć? Jak może zastanawiać się nad tym, co by było, gdyby nie te słowa... Czy on naprawdę uważa, że to one przyczyniły się w głównej mierze do powstałego buntu? Mieliśmy widocznie zbyt lekkie życie, że bogowie skazali nas na takie cierpienia. To nie o słowach powinniśmy myśleć, lecz o czynach! Trzeba było choć próbować powstrzymać naszych, przecież całe to przedsięwzięcie od samego początku skazane było na porażkę. Nigdy sobie nie wybaczę śmierci ojca, śmierci matki i innych, w największym stopniu nie wybaczę sobie tego złego ciosu, tego chybienia. Tego, że ten cholerny skurwysyn dalej żyje i próbuje mnie wytropić. Nie daruję! Ciężko przyznać, ale to właśnie chęć zemsty trzyma mnie przy życiu, czuję się jakby to ona, zamiast krwi krążyła w moich żyłach. Kruk nie wie nic o tym, jak to w jeden wieczór można stracić wszystko. Jemu jest łatwiej, wychowywał się sam, żył sam przez całe życie, w tym momencie piekielnie mu zazdroszczę, ale i współczuję.
Rozmyślania przerwał głuchy odgłos kroków tuż za drzwiami komnaty. Orzeł nie zdążył się zerwać w przestrachu, gdy do środka wkroczyła staruszka. Wiedział już, że skądś ją zna, pamięć na szczęście go nie zawodziła i przypomniał ją sobie w momencie, gdy znajdowali się w lesie wraz z bandą Szaroludzi. Postanowił czekać, nie robić nic i czekać na to, co się wydarzy. Wiedział już, że ta wizyta zadecyduje o jego życiu, nie spodziewał się jednak, że aż w takim stopniu.
Ubrana była w długą, ciemnofioletową szatę, prostą, zupełnie niewyszukaną. Włosy spięła wysoko ozdobną szpilą, nie to jednak było najważniejsze, to jej twarz przykuwała całą uwagę. Długa, błękitna szrama, która ciągnęła się wzdłuż policzka, trudno powiedzieć, czy ją szpeciła, czy sprawiała, że patrzącego ogarniał niepokój połączony z lękiem. Ta kobieta w samej rzeczy była przedziwna.
– Proszę, nie wstawaj – mruknęła do Orła. – Wiem, że zamierzałeś to zrobić. Oszczędzaj siły, będą ci tu potrzebne.
– Siły? - zapytał zbity z tropu mężczyzna.
– Myślisz, że przydasz się nam na cokolwiek, pobity i okaleczony? Musisz wpierw wydobrzeć...
– By co? – wtrącił się Kruk. – Najpierw nas wiążecie, zsyłacie do lochów, by nas później karmić i dbać o nas, właśnie po co?
– Daj mi dojść do słowa przybyszu. Nie było moim celem ani celem władcy więzienie was. Jakby to ująć... – Zamyśliła się, siadając w drugim fotelu naprzeciw Orła. – Od samego początku, na spokojnie chcieliśmy przedstawić tobie pewien układ. Plany zepsuł trochę syn naszego władcy, na szczęście poniósł za to stosowną karę. Także mam nadzieję, że nie będziecie pałać do nas nienawiścią, to nie byłoby wskazane.
– Dobrze więc, zatem zacznijmy od początku – zaproponował Orzeł. – Kim jesteś, co to za miejsce i czego od nas oczekujesz? – Choć starał się nie patrzeć jej w twarz, blizna ciągle przykuwała jego wzrok.
– Chyba, czego chcę od ciebie, no ale dobrze, niech będzie od początku. – Ściągnęła pierścień z palca i zaczęła przewracać go w dłoni. – Jestem Idgri i, jak zauważyłeś, jestem człowiekiem, nie jedną z Szaroludzi. Znajdujemy się we wschodnim skrzydle Białej Twierdzy, którą to włada miłościwy Rebuin, strzeże on także zachodniej granicy tych ziem. To chyba tyle, resztę, wraz z propozycją układu chciałabym przedstawić ci na osobności.
– Możesz śmiało mówić przy mym druhu, nie mam przed nim żadnych tajemnic. – Spojrzał uspokajająco na Kruka, tym samym dając mu do zrozumienia, by nie przerywał w czasie rozmowy.
– Zacznę od siebie, co jest kluczowe dla całej sprawy. – Westchnęła głęboko, rozsiadając się wygodniej w fotelu. – Pochodzę z wioski, dokładnie z tej samej, z której wy uciekliście. Nie przerywaj, później będzie na to czas. Doskonale wiecie, co się dzieje, gdy rodzi się chłopiec, że pojawiają się magowie i wypatrują zmian na ciele niemowląt. Moje narodziny były inne od narodzin zwyczajnych dziewczynek. Magowie zjawili się w chacie mych rodziców, po czym okazało się, że jestem naznaczona. To było dla wszystkich wielkim zaskoczeniem, o całej sprawie zakazano mówić, żyłam więc jak zwyczajne dziecko, tylko że z blizną na twarzy, a jej już nie dało się ukryć. Gdy miałam pięć wiosen, o całej sytuacji dowiedział się jeden z wyżej postawionych magów. Zabrali mnie siłą i zaciągnęli do lasu. Mieli mnie zabić i nie pozostawić żadnych śladów. Do dziś zastanawiam się, jakim cudem udało mi się uciec i natrafić na niewielki oddział Szaroludzi. Słabo już pamiętam wydarzenia z tego czasu... Nie wróciłam już do wioski, podświadomie chyba wiedziałam, że mnie tam nie chcieli, że czeka tam na mnie tylko śmierć. Nikt mnie też nie szukał. Zastanawiasz się pewnie, czemu ci to opowiadam, wiem, że sam też jesteś naznaczony, że uciekłeś, że magowie wymordowali całą wioskę, a na koniec spalili, by ukryć ślady. Ja tu znalazłam dom i ukojenie, wiem jednak, że ty szukasz czegoś innego, stąd nasz władca proponuje ci współpracę.
– Współpracę? – zapytał całkowicie zaskoczony.
– Wiem, że zależy ci na zemście, damy ci możliwość, byś mógł jej zaznać w zamian za przysługę. – Uśmiechnęła się, wstając.
– Jaką?
– Nie chcę ci dziś już mieszać, na pewno jesteście głodni, zjedzcie, odpocznijcie. Porozmawiamy rankiem.
Będę zupełnie nieskładna, ale wybacz mi, bo jestem kompletnie rozłożona.
OdpowiedzUsuńChłopaki jednak jakoś się trzymają, dobrze. W sumie to ja tam myślałam, ze te szczury to już zaczęły ich podgryzać - no ale... Czasami mam wrażenie, ze Kruk to tylko o jednym potrafi myśleć. Za to obaj mają iście wisielcze poczucie humoru.
Grytffin został oświecony i to w bardzo niemiły sposób. Przynajmniej wydało się, ze jego kochany tatko to łajdak jak się patrzy. Nie lubi syna, bo nieprzypomina jego, tylko jego brata (jakby sugerował, że żona go zdradzała i jakby wygląd Grytffina tylko mu o tym przypominał) oraz zawsze go zawodzi. Kurczę no, facet - trza było zająć się chłopakiem jak był mały, wychować sobie, to byś miał sie czym szczycić, a tak? Olał go pewno, bo miał innych, fajniejszych synów i nagle mu się nie podoba - sam sobie nawazył bigosu. W dodatku to jego zachowanie... zupełny brak jakiegokolwiek szacunku do czegokolwiek. No bo ok, chciał się odegrać na synu, ale przecież wydając Demme, pogrążył również siebie, podkopał autorytet rodu. Czy może ja źle myślę?
W ogóle, pewnie już mówiłam, ale powtórzę się, strasznie podoba mi się twój świat, jego kreacja, a w szczególności postrzegania magii - naprawdę, to coś bardzo ciekawego.
Ciekawa jestem dlaczego ta grusza jest tak ważna. Tzn. nikt nie zadawałby sobie trudu utrzymywania rośliny w odpowiednich warunkach, jeżeli nie miałoby to mieć celu. Chodzi o demonstrację siły, potegi, władzy? Przez Idgri? Bo przez gogóżby innego? W ogóle coraz bardziej odnoszę wrażenie, że Idgri rzeczywiście steruje wodzem. Bo jakoś nie chce mi się wierzyć, by przystawał na wszystkie jej warunki.
Ale i tak najciekawsze jest to, co planują zrobić z Krukiem i Orłem szaroludzie. Wspominali, ze do czegoś ich wykorzystają, ale jakoś nie bardzo jestem w stanie wymyślić do czego...
Natomiast co do ostatniej sceny, to mam obiekcje. Bo Kruk, mając złamaną nogę, powinien leżeć i zwijać sie z bólu, a przynajmniej starać jak najmniej ruszać, a ten jest w tsnie stać i się rozbierać. Poza tym chyba nie wspominałaś, by ktoś ich wlókł czy coś. No, ale może ja czegoz nie dopatrzyłam - mówiłam, jestem dziś naprawdę na pół gwizdka.
Pozdrawiam.
Jeżeli dobrze mi się wydaje, to te dodatkowe fragmenty, to te dwa ostatnie akapity. Nie przepadam za czytaniem tego samego tekstu dwa razy w krótkim odstępie czasu, więc resztę zwyczajnie odpuściłam. Mam nadzieję, że nie będziesz mi miała tego za złe.
OdpowiedzUsuńGryttfin wprawił mnie w konsternację. Kurczę facet wyglądał na całkiem do rzeczy, a teraz wyłazi z niego... szuja po prostu. Głównie chodzi mi o to, że on najwyraźniej jest przekonany, że władza należy mu sie z racji urodzenia. Bardziej interesuje go samo posiadanie wypływów, aniżeli cokolwiek innego co się z tym wiąże - wszystko mu się należy i już, on wie najlepiej i już, on ma prawo do zemsty i już. Chyba coś mu się w główce poprzestawiało i to całkiem mocno. Ok, rozumiem, że facet jest rozgoryczony, że nagle dowiedział się, że żona zdradzała go z własnym ojcem po jego własnym nosem, że został wygnany, że życie mu się zawaliło. Ale nie będę ujmować się za człowiekiem zadufanym w sobie i tkwiącym w przekonaniu, że jemu się należy, bo tak. I jeszcze to jak traktuje Demme. Skoro i tak mu na niej nie zależy, skoro i tak skazał ją na śmierć, to czy naprawdę tak wielkim wyrzeczeniem z jego strony byłoby pozwolenie jej zrobić tego samej? Miałby czyste ręce, a kobieta i tak byłaby martwa, nie potrzebuje przecież tego całego przedstawienia. Ale nie, Grytffin musi się nad nią jeszcze poznęcać, by pokazać, jaki to z niego kozak. Gość stracił cały mój szacunek.
Strasznie podobał mi się opis Idgri - to znamię (bo chyba powinniśmy mówić o znamieniu, skoro się z nim urodziła, prawda?) od razu zasugerowało, że kobieta jest magiem (nie pamiętam, czy wcześniej było to wyjaśnione, może było, ale zapomniałam). Wcześniej jakoś nie zwróciłam uwagi na to, ze magami są rzeczywiście tylko mężczyźni - znaczy, wydawało mi się, że kobiety tez nimi bywają, tylko zwyczajnie żadna jeszcze się nie pojawiła. A tu proszę - kobieta-mag jest zwyczajnie wybrykiem natury.
Najbardziej w tym ostatnim fragmencie podoba mi się jednak, że fabuła rusza do przodu i wyznacza nowe cele. Orzeł chyba również zbacza na ścieżkę Grytffina - wydaje sie być przekonany, że nikt go nie rozumie, że jest sam przeciwko światu (heh, kojarzy się z czymś :P), no ale jego zemsta będzie ciekawa, szczególnie, jeżeli będzie to miało związek z Szaroludziami. Intryguje mnie, jaką też ofertę ma dla nich Idgri, czy raczej Rebuin.
Fajny ten szablon, wiesz? W sensie obrazki, bo widać niezręczność w łączeniu tych panów i zamczyska w tle. No, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ci dwaj na koniach, to Orzeł i Kruk (i jeszcze ciekawi mnie czy to przypadek, że jedna z postaci wstrzymuje konia, a druga gna dalej).
P.S. Nie znalazłaś spamownika, bo go wywaliłam (sprawiał, że wszystko odkładałam na jeszcze później) ;)
Pewnie, że nie mam Ci za złe :) Po prostu chciałam dać znać, że dopisałam zanim się pojawi następny rozdział (ciężko to idzie).
UsuńTo dobrze, że Grytffin wywołał takie emocje u Ciebie, cieszę się, bo o to mi chodziło. Facet się jeszcze pojawi w drugiej części i trochę namiesza. Nie chciałam żeby moje postaci były albo białe, albo czarne chcę by była w nich ta szarość i poprzez pokazanie dobrych i złych stron czytelnik sam stwierdził czy lubi daną postać, czy też nie ;) Także się cieszę ;)
Sytuacja z Idgri się wyjaśni jeszcze, niedługo też wyjaśnią się ważne tajemnice :d
Szablon robiłam sama, więc dziękuję ;p no obrazki nie są jakoś super dopracowane, ale może kiedyś jeszcze coś pokombinuję ;)
Jak zwykle dziękuję za tak wyczerpujący i długi komentarz, aż chce się pisać, jak ktoś czyta i tak pięknie komentuje :D Pozdrawiam cieplutko!
Witam,
OdpowiedzUsuńniedawno tutaj trafiłam, opowiadanie bardzo mi się podoba, wspaniale mi się je czyta, wspaniale, interesująco piszesz, historia jest bardzo ciekawa (choć zostały mi jeszcze dwa rozdziały do przeczytania) to postanowiłam teraz coś napisać, ze względu na mój wyjazd, i nie wiem kiedy będę miała możliwość dokończenia czytać... w każdym bądź razie masz nową czytelniczkę (choć mogą się pojawić drobne obsunięcia w czasie...)
Dużo weny życzę Tobie...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Ot, no i masz babo (to do mnie), było znaleźć ten blog trzy lata temu i dopingować do pisania...?
OdpowiedzUsuńTymczasem to Ty zainspirowałaś mnie tym blogiem do pisania. Jeszcze nie wiem co z tego wyniknie, ale dziękuję. Za inspirację, za leśne szelesty i zapachy,słońce i wiatr, których pełne są Twoje opisy. Za mapę. Za muzykę też. Nie będę się wypowiadać o bohaterach, bo zdaję sobie sprawę, że krótko ich znam, a nie lubię oceniać powierzchownie. W końcu to najwyraźniej dopiero początek opowieści. Szkoda, że jednocześnie już koniec. Chyba, że wrócisz tu kiedyś, tak jak ja próbuję wrócić do własnego świata...
Pozdrawiam serdecznie.