25.07.2013

siódemka

Strażychwost? Osz to stroszna bestyja, z najdzikszych południ wzięta, u nas w gęstych borach zamieszkała. Kąsa to przeraźliwie i chwytać tak potrafi, że aż gnaty w drugą stronę swym łofiarom wygina! Łamie i jak kukiełkę ciska biednego ludzia, stroszne to, nieludzkie potworzysko. Radzę ci rycerzyku, na smoki poluj, o nich więcej wiadomo”.

"O walecznym rycerzu Bolchwaście, który przygód miał co niemiara” Bajarz Gymborka

Księżyc nie świecił tej nocy, niebo przesłoniła jedna, wielka warstwa chmur, uniemożliwiająca jakikolwiek prześwit dla gwiazd. Przestało już padać, ale uparta wilgoć dalej, kurczowo trzymała się powietrza, jak ostatniej deski ratunku, nie chcąc odejść i zostawić las w przyjemnym uśpieniu.
Otaczała go ciemność, długie cienie kładły się za dziwacznie poskręcanymi drzewami, wpadając do schronienia, do głębokiej jamy, na wpół przesłoniętej spróchniałym korzeniem. Dèr czuł się tak, jakby za chwilę miał umrzeć. Łzy napływały mu do spuchniętych oczu, po ranie chodziły owady, sprawiając okropny ból, a nozdrza wychwytywały zapach krwi, wilgotnej ziemi, grzybni i potu. Nie miał siły, by się podnieść, leżał na brzuchu z twarzą w błocie, obolały i wycieńczony ciągłą ucieczką. Obok niego kucał Kruk, miętolący w zębach jakąś sosnową gałązkę. Nasłuchiwał.
Kroki stawały się coraz głośniejsze, do uszu doszło sapanie i dyszenie, przerywane na krótko przekleństwami. Zaśmierdziało tanią gorzałką i dymem z palonego dira. Oprawcy zbliżali się. Zaszeleściły liście wśród ściółki, trzasnęła gałązka, ptak z dzikim krzykiem przeleciał nad ich głowami.
- Byli gdzieś tutaj! Przysięgam, widziałem tu coś! - Cienki głosik rozbrzmiewał w mroku.
- Idioto, pewnie to był dzik, albo jeleń. Wracajmy, w tych ciemnościach na pewno ich nie znajdziemy. - Oprawca kaszlnął głośno i zawołał resztę.
Pochodnie niczym gwiazdy błąkały się po lesie, wśród krzyków niedoświadczonych ludzi. Nastał środek nocy, a oni nadal nie odpuszczali, Krukowi brakowało już sił na szukanie następnej kryjówki. Na szczęście oprawcy powoli wycofywali się z lasu. Światło niknęło w mroku, nawoływania ustępowały.
Gdy wszelkie dźwięki zamieniły się w ciche westchnienia drzew, Kruk rozprostował zastygłe kości, pojękując cicho.
- Odeszli, ale wrócą. Musimy stąd wiać, czym prędzej. - Podniósł przyjaciela i oparł go sobie na barkach.
- To nie ma sensu, daleko nie zajdziemy. - Słowa ledwo mu wychodziły z przesuszonego gardła.
Kruk mokrą od błota ręką dotknął czoła przyjaciela. Tak jak podejrzewał, emanowało niebezpiecznym gorącem, co tylko wzmacniało obawy. Nie chciał Dèrowi mówić o jego stanie, w takiej sytuacji wydawało się to zbędne. Najważniejsze dla ich obu było teraz znalezienie bezpiecznego miejsca, głęboko w lesie, z dala od miasta i ludzi, którzy nie udzielą im pomocy.
- Przestań pieprzyć głupoty. Kto jak kto, ale my sobie nie damy rady?
Orzeł uśmiechnął się blado i zakasłał, bo błoto dostało mu się do ust. Odwrócił wzrok, kierując go ku ciemności, w rzędy starych buków, lśniących od deszczu, obrośniętych bluszczem. Kruk westchnął głęboko i z wysiłkiem stawiał kolejne kroki, niosąc przyjaciela. Las jakby im nie sprzyjał, gałązki trącały ich po twarzach, zrzucając z siebie pochwyconą podczas burzy wodę. Potykali się o pagórki i wystające z ziemi korzenie, z każdym krokiem opuszczały ich bezcenne siły. Ubrania przesiąknięte deszczem także nie ułatwiały im marszu, były ciężkie, a nadchodzący z ukrycia wiatr dął w nie, przepełniając ich okrutnym zimnem. Buty chlupały nieprzyjemnie, głód ściskał puste żołądki, o tym jednak myśleli najmniej.

Dèr pochwycił jakiś dźwięk, niepasujący do otoczenia, do szemrania wiatru, do cichych treli nocnych ptaków, do spacerów saren i zwinnych skoków wiewiórek. Próbował wyśledzić wzrokiem jego źródło. Obejrzał się dookoła, ale za pierwszym razem nic nie zauważył. Odgłos pojawił się po raz drugi, szybko obrócił głowę w jego kierunku. Za powalonym drzewem, obrośniętym mchem i grzybem, przesłoniętym wysokimi paprociami coś się poruszyło, coś na kształt ludzkiej sylwetki.
- Kruk... Tam coś jest – wyszeptał z rosnącym niepokojem.
- Gdzie?
Oczy istoty zapaliły się niczym pochodnie, teraz doskonale widział jej straszliwy uśmiech, który przyprawiał o dreszcze.
- Tam!
Postać błyskawicznie zerwała się do biegu. Umiejętnie przeskoczyła nad konarem, długimi pazurami wczepiła się w drzewo i zawisła nad ziemią. Wydała z siebie głośny, gardłowy dźwięk, budzący strach.
- Słyszałeś?
- Tam nic nie ma.
Stwór odbił się od kory i skoczył wysoko, wprost na niego. Czuł jak pył i drobne kawałki drzewa uderzają go po twarzy, jak oddech istoty, przepełniony wonią zgnilizny wdziera mu się do nozdrzy. Z trudem otworzył oczy. Lśniące od krwi zęby, drobne i gęsto ułożone szpileczki czekały, by go pochwycić, zatrzasnęły się tuż przed nim z głośnym trzaskiem. Orzeł krzyknął rozdzierająco.
- Spójrz na mnie! - wrzasnął Kruk.
Istota niczym mgła rozwiała się w powietrzu. Pozostał po niej tylko strach i pot na czole Orła.
- Co to było?
- Twoja wyobraźnia, rozejrzyj się, nic tu nie ma. Masz gorączkę i stąd te zwidy.
- Słabo mi... - wychrypiał i stracił przytomność.

Obudził go przeraźliwy ból, emanujący z rany, która piekła, jak gdyby ktoś przykładał do niej rozżarzone węgle. Nie mógł tego znieść, próbował się przewrócić, by tylko nie leżeć na plecach. Coś utrudniało mu ten manewr, z trudem otworzył spuchnięte oczy, chciał sprawdzić cóż to takiego.
A więc leżący tuż obok, wielki głaz.
Poza jego widokiem wszystko się rozmazywało, nie zauważył zbyt wiele, słuch także zawodził. Leżał blisko ogniska, czuł ciepło płomieni na nagiej skórze. Zimna noc odeszła, pozostawiła jednak po sobie wilgoć. Ta, nieproszona wdzierała się do jego nozdrzy, drażniąc nieprzyjemnie.
Poniekąd jakąś ulgę przyniósł mu zimny kompres, położony na rozżarzonym czole.
- Otwórz usta. Pij, musisz dużo pić – mruknął Kruk.
Do niewielkiej manierki, w której zawsze nosił gorzałkę „na wszelki wypadek”, wlał czystą, źródlaną wodę.
Nieprzytomny Orzeł wydawał mu się o wiele cięższy, gdy go niósł. Krukowi zaczynało brakować sił, musiał więc myśleć o jakimś miejscu na odpoczynek. Nieduża polana, zarośnięta przez młode brzózki wydawała się idealnym do tego miejscem, gdy uświadomił sobie, że w pobliżu znajduje się strumień, nie zastanawiał się ani chwili dłużej. Rozbił obóz.
Nie przywykł do noszenia chrustu, a samo rozpalenie ogniska było dla niego czymś niemal niewykonalnym. Po długiej walce z gałęziami, kilkunastu nieudanych próbach wydobycia, chociażby iskry, okropnych przekleństwach, matka natura w końcu się poddała. Buchnął nieznaczny płomień, sprawiając, że uśmiech przykleił się do twarzy Kruka. Powoli zaczął zdawać sobie sprawę, że tak naprawdę nic nie umie, że dotąd wszystkie te czynności wykonywał Dèr i ani razu przy tym nie przeklinał.
Ściągnął wierzchnie rzeczy z siebie i przyjaciela i ułożył je na kamieniach wokół ognia, przesuszone błoto momentalnie odpadało.
Orzeł trząsł się w gorączce, Kruk siedział więc przy nim i materiałem zmoczonym w zimnym strumieniu, ochładzał jego sperlone potem czoło. Zdawał sobie sprawę, że przyczyną jego choroby była paskudna rana na plecach, bał się jednak, że swą niewiedzą wyrządzi druhowi jeszcze większą krzywdę.
- Musisz mi pomóc... Zbierz zioła, zetrzyj na papkę i wsmaruj w ranę, sam nie dam rady... - wychrypiał Orzeł. Jego szare oczy świeciły się niebezpiecznie od gorączki.
- Ale ja... Nie umiem.
- Musisz, znasz te zioła, ufam ci. - Dygoczącą ręką złapał go za materiał spodni i ścisnął mocno.
- Dobrze, które?
- Poszukaj nad strumieniem żywokostu, potrzebny mi jest jego korzeń.
- To ten z fioletowymi kwiatkami? - wypalił bezmyślnie.
- Tak, widzisz, dobrze pamiętasz. - Blady uśmiech pojawił się na twarzy Orła, widać było, że mówi z trudem. - Ponadto mięta... Jaskółcze ziele, tak to, wydzielające żółty sok i nie wiem, czy uda ci się znaleźć, możesz jednak spróbować, chodzi mi o dziurawca.
- Spróbuję. Postaram się zrobić to jak najszybciej, nie chcę cię samego zostawiać nazbyt długo.
Już po krótkiej chwili Orzeł nie słyszał jego oddechu ani kroków. W tym momencie wspomnienia wróciły, niczym potężna, niedająca się powstrzymać fala, zalewająca bezpieczny brzeg zapomnienia.
Stracił wszystko, bezpowrotnie. Smutek i gorycz poczęły rozdzierać jego głębię, sprawiały, że wszystkie mięśnie napinały się na jedną, krótką chwilę. Nagle puściły, całe ciało zaczęło drgać, pogrążone we wstrząsach, z oczu wypłynęły słone krople, pozostawiając na brudnych policzkach jasne smugi. Bóle się mieszały, nie dało się poznać, który był zewnętrzny, a który wewnętrzny. Gardło pozostawało ściśnięte, słowa pragnące się z niego wydostać, niknęły we wnętrzu, zatrzymały się, nie mogły przejść przez tę naturalną blokadę. W końcu narastający, potężny krzyk, przebił się przez zaporę i wydostał na zewnątrz.
Od początku do końca wiedział, jak skończy się zamierzony bunt, nic z tym jednak nie zrobił, nie był w stanie podjąć się tego sam, przeciwko całej wiosce. Czy dlatego on przeżył, a oni nie? To jakiś rodzaj kary? Jeśli tak, to była ona zbyt okrutna. Mógł winić każdego – siebie, Kruka, czy Fibora, zemsta jednak znalazła swą ofiarę w Magu, w istocie, która dokonała mordu na jego najbliższych, która zrobiła to, nie mrugnąwszy nawet okiem, bez okazania współczucia.
Straciwszy wszystko, Orzeł pragnął tylko jednego – zemsty. Wiedział, że będzie żył z tą myślą i nie zaśnie spokojnie, dopóki jej nie ziści. Na tę chwilę tylko to wypełniało jego wnętrze i pobudzało do życia. Cichy głos sumienia dusił w sobie, nie chciał go słyszeć, bo nie dawał tak wyczekiwanej ulgi.

Dla Kruka wszystkie rośliny wyglądały niemal identycznie, każda była zielona, miała te swoje listki i łodyżki, starał się je rozróżniać dzięki kwiatom, choć i to marnie mu wychodziło. Przeszukał okolice strumienia bardzo dokładnie, nie znalazł jak na złość mięty, którą jedyną doskonale znał. Postanowił ją zastąpić innym ziołem, w jego mniemaniu bardzo podobnym. Sięgnął więc po kilka liści pokrzywy, oczywiście nie obyło się to bez paskudnych, piekących bąbli.
Żywokost, żywokost... Jak to dziadostwo wygląda? Fioletowe kwiatki? Mnóstwo roślin ma fioletowe kwiatki.
Wyrwał z przemokniętej deszczem ziemi pierwsze-lepsze, pasujące do opisu zielsko. Odciął mu korzeń i zeskrobał z błota, poczęło wydzielać dziwny, klejący sok. Uznał to za dobry znak i zaczął szukać następnej rośliny.
Zerwał liście szczawiu z wyżartymi przez ślimaki dziurami, uważając je za dziurawca. Jedynym, nieomylnie znalezionym ziołem okazało się być jaskółcze ziele. Po prostu przecinał łodygi, sprawdzając, jaki sok będzie z nich wypływał.

- Znalazłem wszystkie, o które prosiłeś. - Uradowany krzyknął w stronę Orła.
- Dobrze... Zetrzyj je na kamieniu na jednolitą masę, wszystkie, prócz dziurawca.
Gniecione rośliny poczęły wydawać z siebie bliżej nieokreślony zapach, na pewno był on lekko kwaśnawy. Gotową, jednolitą, brązowo-zieloną papkę Kruk nałożył bezpośrednio na ranę i przykrył liściem szczawiu, będącym na tę chwilę dziurawcem.
Orzeł zasyczał. Rana zapiekła go okropnie, sprawiając, że gorączka odeszła na drugi plan. Pieczenie nasilało się, łączyło ze swędzeniem, razem stwarzając mieszkankę nie do zniesienia. Twarz przybierała całą gamę barw od purpury, po niemal kościaną biel. Z oczu wypłynęły łzy. Zaczął się wić, próbując zdjąć z siebie to coś. Tak, to coś, bo w żadnym razie lekarstwem nie można było tego nazwać.
Zawirowało, zadrżało, zadygotało.
Żar objął twarz Orła. Sklepienie z gałęzi i liści zamieniło się w czarną, wirującą przestrzeń. Zaświszczało. Ryk jelenia przepędził świst i zaatakował jego uszy. Powieki drżały niespokojnie.
Z ciemności wyłonił się obraz. Powoli, nieśmiało otulił go jak gęsta, zimna mgła. W niej poczęły się rozlewać niekształtne elementy, tak łudząco podobne do kapiącego wprost do wody atramentu, mieszającego się z nią i tworzącego wicie, wydłużone, powykręcane kształty. Przenikały się, stykały, to znów rozdzielały, burząc całą, delikatną strukturę. Coś zaczęło trzepotać skrzydłami, wzbijało wiatr, który drażnił jego ciało, wywołując gęsią skórkę. Zamiast domniemanego ptaka pojawiły się po raz wtóry obrazy.
Błyskawica przecinająca czarne jak smoła niebo. Rwane na wietrze gałęzie Wielkiego Dębu waliły o najbliższe dachy, zwalając dachówki. Nienaturalne, rytmiczne stukanie. Huk. Drzewo, oprócz wielkich gałęzi zaczęło szamotać czymś jeszcze, wisielcami. Błysnęło, walnął grom, wzniecając ogień. Płonęły chyboczące się na wietrze ciała, zdawało się, że krzyczały, że darły się jak Orzeł.
Obraz rozpływał się.
- Zdejmij to! Zdejmij do choleeeeery!
- A to nie powinno tak być? - zapytał zdezorientowany Kruk.
- Kruk! Zdejmij to, bo w gębę ci to wsadzę! Byś raz na zawsze przestał zadawać te swoje durne pytania!
Osłabiony wpadł do lodowatego strumienia, uderzając plecami o skryte na dnie, drobne kamienie. Zasyczał, ale w pewnym sensie przyniosło mu to ulgę.
- Pomyliłeś coś, na pewno. Nigdy nie potrafisz zrobić czegoś tak, jak cię proszę! - Z szarych oczu biła wściekłość, przestał już ją nawet kryć.
- Mówiłem ci, że nie potrafię, że nie jestem w stanie. Uratowałem ci za to skórę i nie usłyszałem ani jednego, dobrego słowa! Jak zwykle doszukujesz się tylko mojej winy! Bunt to też moja sprawka? - Kruk stał nad nim z wymalowanym na twarzy spokojem, takim, jakiego już dawno nie widział.
- Mam ci dziękować? Chciałem go zabić, tak jak on to zrobił ze wszystkimi dookoła! Przeszkodziłeś mi!
- Żyjesz idioto!
- Co to za życie? Spójrz, jestem żałosny.
- W tym akurat bezsprzecznie przyznam ci rację, przyjacielu. - Wyciągnął rękę, by wydostać go z ziemnej wody.
Orzeł stał przed nim mokry, zsiniały, nie wiadomo, czy to za sprawą zimna, czy dziwnej, roślinnej mieszanki. Z burzą rozczochranych, ciemnych włosów, z kilkudniowym zarostem, z miną iście godną pożałowania, z błyszczącymi oczami. Kruk nie zgadywał, czy biła od nich wściekłość, smutek czy żal, zdawał sobie sprawę, że w jego wnętrzu wszystkie naraz walczą o panowanie. Wyglądał żałośnie i wzbudzał współczucie.
Kruk nie za bardzo wiedział, jak to jest wszystko stracić, jak z dnia na dzień może się zmienić ludzki los. To tak jakby człowiek był nic nieznaczącym pyłkiem wśród wielkich tego świata, którzy dbają tylko o własne dobra. Grono egoistów. Sam starał się tak żyć przez całe swoje dzieciństwo. Odkąd pamiętał, był sam, owszem otaczali go ludzie, którym czasem pomagał za nocleg na poddaszu, w gryzącym sianie, byli tacy, którym kradł, by nie chodzić głodnym. Znalazło się też kilku takich, którym jego los nie był obojętny, tacy opiekowali się nim, dopóki nie dorósł. I tych brakowało mu najbardziej. Wiedział, że Orzeł przeżywa to całkowicie inaczej i choć starał się to zręcznie ukrywać, zupełnie mu to nie wychodziło, zbyt dobrze go znał, by się na to nabrać.
- Rozpaliłeś ogień? - Orzeł wskazał na buchające w niebo iskry.
- Owszem, nawet szybko się z tym uwinąłem...
- Czy ty wiesz, co zrobiłeś?!
- No, rozpaliłem ogień...
- Tak... A wiesz o tym, że istnieje coś takiego jak dym? - Począł pospiesznie gasić ognisko. - I wiesz o tym, że po takim właśnie dymie łatwo kogoś odnaleźć? Zwłaszcza kogoś, kogo się szuka całą noc?
- Pojmuję – sapnął ze zrezygnowaniem Kruk.
- Cieszy mnie to, nie będę musiał dwa razy powtarzać. A tak poza tym, to ty jesteś taki tępy, czy tylko udajesz?
- Dèr...
- Co znowu?
Usłyszał, bo zwyczajnie nie dało się tego nie usłyszeć. Ujadanie psów majaczyło w oddali wśród krzyków poganiaczy. Przyszli po nich szybciej, niż Orzeł się spodziewał. Znów miał uciekać? Będą biegać w kółko po lesie, dopóki nie padną z wycieńczenia? Bardzo prawdopodobne, że tak się właśnie stanie, bo żadne z nich nie miało pojęcia, co innego można by było zdziałać.
W pośpiechu zebrali swoje rzeczy i nieświadomie poczęli uciekać, zbliżając się coraz bardziej w stronę gór, z dala od bezpiecznego, znanego dobrze lasu. Wpadli w szaleńczy pęd. Wiatr uderzał ich po twarzach i wydymał płaszcze, utrudniając bieg. Pod nogami roiło się od kamieni, wystających korzeni i zwalonych konarów. W zagłębieniach w ziemi, kryły się szemrzące strumyki, przeskakiwanie ich podczas ucieczki nie należało do najłatwiejszych. Dèrowi już po chwili zaczęło brakować oddechu, nie był długodystansowcem, ale nie przystawał, wiedział, jakby się to skończyło. Chmara ludzi była już doskonale słyszalna. Nie odwrócił się jednak, by dokładnie to sprawdzić. Warkot świdrował mu w uszach. W myślach błagał bogów o szybkie zakończenie pościgu, nie miał już siły na dalszy bieg.
Obok przemykały rozmazujące się cienie, pewien był, że to psy. W wyobraźni widział już ich ociekające śliną szczęki.
Łapy ogarów głośno uderzały o ściółkę. Doganiały ich, Kruk czuł na plecach ten paskudny, ciepły oddech. Mimowolnie obrócił się i już po chwili zaczął tego żałować. Czarny, kudłaty pies złapał go za unoszący się w powietrzu płaszcz i pociągnął do tyłu z niezwykłą siłą. Przewrócił się, zwierzę szarpało jego okrycie i za nic nie chciało go wypuścić z oślinionej mordy. Dzikie szaleństwo biło z jego żółtych ślepi. Kątem oka Orzeł ujrzał jeszcze dwa ogary, wyłaniające się zza drzew. Doskoczył do Kruka i odpiął ciążący mu płaszcz. O dziwo pomogło, pies zajął się szarpaniem materiału i zaniechał dalszej gonitwy za mężczyznami. Wkrótce do zabawy dołączyli jego towarzysze.
Mijał drzewa, wciąż te same, obrośnięte bluszczem dęby. Kolejne i kolejne. Krok za krokiem ze świszczącym oddechem. Bieg, szaleńczy, opętańczy bieg.
Brakło mu sił.
Przystanął i bezwładnie obsunął się na ziemię, na dywan z mchu, wśród gęstych paproci. Nie słyszał nic, prócz siebie i Kruka, usilnie próbujących zaczerpnąć powietrza, jakby na zapas.
- Niech się dzieje, co chce... - wydyszał, z trudem łapiąc oddech. - Nie mam siły się stąd ruszyć.
- Ani ja.
- Psy są blisko? - Podniósł się na łokciach, by wzrokiem ocenić sytuację.
- Nic nie słychać. Może się zgubili? - zapytał z nadzieją w głosie Kruk, wciąż niełatwo przychodziło mu wydobywanie słów.
- Nie liczyłbym na to, byle kogo po nas nie wysłali. Choć faktycznie, coś cicho się zrobiło.
Rozejrzał się dookoła. Znajdowali się w przedziwnym miejscu, dałby sobie głowę uciąć, że nie widział tego podczas biegu. Otaczały ich omszałe głazy. Ustawione w kręgu, na sztorc, przewyższały ich co najmniej o głowę. Dopiero po wnikliwej obserwacji zaczynały przypominać zniszczone przez czas i naturę posągi. Wizerunki dawnych bóstw, zapomnianych, odtrąconych wieki temu. Zauważył zarysy głów, układy rąk, powykręcane torsy, na których kroplami osiadła wilgoć. Z brody stojącej obok figury kapała woda, drążąc w wysuniętym kolanie znaczne wgłębienie. Inna została opleciona przez rosnące zbyt blisko drzewo, wyglądali razem jak para kochanków, przyłapana, zastygła w bezruchu.
Pośrodku leżała pęknięta w poprzek, kamienna płyta, w jej szczelinie wyrósł mały, powykrzywiany dąb o złotych już liściach, które stanowiły przedziwny kontrast z wszechobecną zielenią, która aż biła po oczach. Chłodne spojrzenie jesieni jeszcze tu nie dotarło.
- Dziwne miejsce... - wyszeptał Orzeł.
- Nie podoba mi się tutaj. Jest tak cicho, te rzeźby biją jakąś dziwną aurą. Zupełnie mi się tu nie podoba. - Kruk okrążał polanę, przyglądając się posągom. - Wcale a wcale...
- Tobie się tu nie podoba, wiem to – przerwał mu stanowczo. - Ile razy jeszcze to powiesz?
- Musisz być taki...
- Zirytowany? Muszę, dopóki nie przestaniesz tak gdakać, zacznę w końcu mówić do ciebie Kuro, a nie Kruku.
Z gałęzi zleciało ptaszysko. Wielkie, czarne siadło na jednym z posągów i poczęło się przyglądać dwóm osobnikom, przybyłym na jego polanę. Krakało przeraźliwie, tak jakby chciało ich przegonić. Po chwili zniknęło wśród liści. Orzeł powędrował za nim wzrokiem. Na jednym z otaczających to miejsce dębów, wśród powykręcanych gałęzi, przywieszony do pnia wisiał ludzki szkielet. Ptak przysiadł na nim i począł wydłubywać spomiędzy kości jakieś resztki mięsa. Nie pozostało go wiele, wyglądało na to, że egzekucja dokonała się w dawnych czasach, może nie bardzo odległych, ale w każdym razie dawnych.
Dèr od razu na ten widok przypomniał sobie starca z knajpy i jego opowieść o Szaroludziach, nieznających litości. O jego towarzyszu, który źle skończył, przywieszony do drzewa. Momentalnie na te wspomnienia objął go strach, przestał już myśleć o bólu, który wciąż nieprzerwanie rwał plecy.
Ptak odstawił poszukiwanie mięsa i znów zaczął przeraźliwe krakać. Za sprawą takiego dźwięku nie mogli usłyszeć trzaskania, jakie wydobywało się spomiędzy drzew. Po chwili jednak odgłos ten stał się tak donośny, że zwrócili swój wzrok do góry. Drzewo, jakby za sprawą gromu pękło w połowie swej wysokości. Zdążyli się w porę odsunąć, nim liściasta korona z rabanem uderzyła o ziemię, a kłęby pyłu i wiórów uniosły się w powietrzu. Doskonale zasłoniły stworzenie podnoszące się znad chmary liści. Kurz opadał, a istota stawała się coraz większa, aż w końcu dorównywała swym wzrostem rosnącym tu dębom.
Trzask. I kolejny, tym razem głośniejszy. Trącane gałęzie spadały z drzew.
Schowali się za kamiennymi figurami, mając nadzieję, że stwór ich nie zobaczy, choć oni widzieli go doskonale. Przypominał stary konar, uginający się pod wpływem wiatru, zarośnięty przez mchy i porosty, nadgryziony przez owady. Stał na trzech nogach, z których wyrastały ku niebu proste, nierozwidlone gałęzie. Cały jego korpus pochylony był do przodu, wielkie łapy zaczynały się nie wiadomo gdzie, a kończyły na długich szponach, pokrytych grzybem. Troje oczu umieszczonych na podłużnej głowie, wnikliwie obserwowało wszystko dookoła. Wysunięta do przodu szczęka z trzaskiem łamała kolejne dęby, ślina kapała na omszałe posągi.
- Na bogów, cóż to za dziwactwo? - szepnął Kruk.
Stworzenie pochyliło się nad ziemią, jego oddech, wilgotny, przesiąknięty zapachem świeżego drewna docierał do nich, budząc strach. Zupełnie nie wiedzieli, czego mogą się spodziewać po tym potworze. Głowa wysunęła się do przodu pomiędzy posągi, za którymi się schowali. Troje małych, świdrujących oczu bacznie się rozglądało. Nastała cisza, dopóki znów nie odezwało się ptaszysko.
Kraaa. Kraa.
Stwór przekręcił swój łeb z kolejnym trzaskiem. Wlepił swój wzrok w przerażonego Kruka i zamrugał kilka razy, przyglądając się swojej ofierze. Wielka łapa przecięła powietrze i sięgnęła po swą zdobycz. Szpony zacisnęły się na skórzanym kaftanie, rozrywając go w poziomie na długie pasy. Tak ściśnięty Kruk nie miał żadnej możliwości na wyrwanie się z uścisku. Potwór przystawił do niego swój wielki łeb i począł obwąchiwać. Zapach mu się nie spodobał, był taki "mało naturalny", nie taki jak smakowite, dębowe korzonki i gałązki. Zaniechał więc nawet próbowania. Ścisnął mocniej, na co zdobycz wyraźnie wrzasnęła. Podrażniło to jego wrażliwy słuch. Rzucił krzykliwego Kruka na konar złamanego drzewa.
- Żyjesz? - Sparaliżowany ze strachu Orzeł w końcu się ruszył i podbiegł do przyjaciela.
- Eghh... Wygląda na to, że tak. Chyba coś połamałem, cholernie boli, jak chcę się podnieść.
Stwór stwierdził jednak, że to, co źle pachnie, wcale nie musi źle smakować, przecież stara olcha była przepyszna, a jej zapach wcale a wcale nie był przyjemny. Wyciągnął ponownie szponiaste łapy po dziwne stworzenia, chowające się wśród liści.
Wrzasnęli z bólu.
Orzeł odchodził od zmysłów, w momencie, gdy jeden z pazurów zahaczył o ranę na plecach. Zakręciło mu się w głowie. Nie słyszał już krzyków Kruka, gdy potwór wyciągnął swój długi, cuchnący jęzor, pokryty dziwną naroślą. Pomyślał w tym momencie, że spotkała go żałosna śmierć.
Przez leśną gęstwinę przedarła się staruszka, podpierająca się na solidnym kiju. Spojrzała na stwora i wskazała na niego swą laską.
- Kochany, czemu niszczysz me drzewa? Mało ci, cholerniku jeden drzew po wschodniej stronie? Och puść tych dziwaków i zabieraj stąd swój drewniany tyłek, ale już! Żwawo!
Kolejny upadek z wysokości, choć już nieco niższej, nie należał do przyjemnych. Obrażony, jeśli można go było takim nazwać, stwór zniknął między konarami. Oddalił się na wschód. Korony trzaskały i przeginały się podczas jego marszu.
Kobieta siadła na pękniętej płycie i odpaliła fajkę, mrucząc co chwila coś do siebie. Z burzy siwych loków wyleciał mały ptaszek i siadł jej na ramieniu.
- Mówiłam mu, powtarzałam, ale nie posłuchał. I jak tu ufać... Jak ufać, ptaszynko moja? Strażychwost zgłupiał do reszty, ma na wschodzie te swoje drzewka, ale przylazł tutaj... I to w nasze ulubione miejsce ptaszynko! Nasze ulubione... Wyobrażasz to sobie? - Wciągnęła dym do płuc i ze spokojem, delektując się, wypuściła. - Coś musiało go tutaj przyciągnąć. Tak myślisz? Wątpię, choć w sumie dawno nikt tu się nie zjawiał, prócz Grytffina oczywiście i jego ludzi. Martwi mnie to ptaszynko, oj martwi. Cóż to znowu? Oj chyba zbyt wiele jak na dziś, zbyt wiele. - Zaciągnęła się po raz drugi i spojrzała w miejsce, skąd przyszła.
Orzeł na klęczkach, podpierając się rękami, obserwował całe zajście, obok leżał ledwo przytomny Kruk. Zza drzew wyszło kilkoro ludzi, wyglądali nadzwyczaj dziwnie, z resztą jak wszystko, co od rana miało miejsce. Ich ciała o brzydkiej, szarawej karnacji pokryte były szeregiem czarnych malowideł, gdyby nie jaskrawe stroje, doskonale wtapialiby się w leśny krajobraz. Jeden z nich, o wygolonej czaszce, w czerwonym, ciasno opiętym stroju, przewiązanym skórzanym pasem z narzuconym na to wszystko futrem zbliżył się do staruszki.
Rozmawiali w sobie znanym języku. Mężczyzna wskazał na powalone drzewo, kobieta odpowiedziała coś ledwo słyszalnie, na co przybysz warknął ze wściekłością.
- Miałaś go pilnować, by się tu nie zbliżał!
- Słyszysz ptaszynko, jak nas oczerniają? Czy ty to słyszysz kochanieńka? Powtarzam ci raz jeszcze Grytffinie, że coś go tu przyciągnęło.
- Co? Może twoje żałosne zawodzenie Idgri?
- Wypraszam sobie takie... Ech! Tam masz sprawców całego zamieszania. W porę przyszłam, bo by nic z nich nie było. Strażychwost miał na nich nie lada chętkę, chyba faktycznie był głodny moja ptaszynko.
Wzrok przybysza zawisł na kucającym Dèrze. Jego oczy, pozbawione źrenic i białek, całkowicie wypełnione były czernią.
Patrzy na mnie pustka. - Przeszło mu przez myśl.
Wyciągnął dziwnie zakrzywiony sztylet i kiwnął głową na towarzyszów. Podeszli, wyciągając Orła i Kruka ze sterty gałęzi.
- Chcesz ich zabić Grytffinie? Przypominam, że nie tobie teraz o tym decydować, straciłeś w oczach przywódcy po ostatniej wyprawie, chyba nie muszę ci przypominać? Chyba nie musimy, prawda ptaszynko?
- Zamknij się Idgri, dobrze ci radzę! Związać ich, tylko porządnie. Niech sobie o tym wyżsi dyskutują.


Orzeł nic nie rozumiał z ich rozmowy, oplótł go ciasny węzeł, nie miał siły ani chęci na przeciwstawianie się, na jakikolwiek opór. Całkowicie poddał się losowi. Nie podobał mu się jednak głos mężczyzny, był zimny, głęboki i przepełniony gniewem, którego nie dało się wyczytać z twarzy o łagodnych rysach. Nie wiedział, czemu poczuł jakąś więź ze staruszką. Uśmiechała się do niego i dopiero teraz ujrzał paskudną szramę, przecinającą skroń i prawy policzek. Przywołało to jakąś myśl w jego głowie, szybko jednak zniknęła, gdy brutalnie szarpnięto nim do przodu, na znak, że powinien ruszyć swój tyłek.

3 komentarze:

  1. Rozdział bardzo mi się podoba. Dlaczego? Jest dopracowany. Akcja jest wartka, odpowiednio rozplanowana. Fabuła się wyraźnie rozkręciła i mamy coraz więcej pytań bez odpowiedni. :)
    Naprawdę - muszę pochwalić. Nie zauważyłam żadnych rażących błędów - czasem gdzieś przecinki umknęły. No i orły raczej nie syczą a skrzeczą czy coś w tym guście. :)
    A styl... Tu też muszę oddać pokłon. xDD Piszesz ciekawie, budujesz ładne zdania. Nic dodać, nic ująć.
    Choć powiem Ci, że Gritffin jest całkiem całkiem, to wolę Dera. :))


    Pozdrawiam serdecznie, Conssye.
    http://wyboje-zycia.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam! Nie mogę niestety wejść na Twojego bloga, usunęłaś go?
      Tak to dziękuję bardzo za miłe słowa :) Cieszę się bardzo, że Ci się podoba. A Grytffina będzie trochę więcej, więc może bardziej go poznasz ;)
      Pozdrawiam i dziękuję raz jeszcze!

      Usuń
  2. Wybacz, że odzywam się dopiero teraz po tak długiej nieobecności, ale kiedy ja łapię lenia to już na całego. Poza tym męczyłem się nad własną notką i po kilkukrotnym czytaniu swoich wypocin nie miałem siły na nic innego. Nie zdążyłem jeszcze zapoznać się z poprawioną wersją prologu i pierwszego rozdziału, ale postaram się nadrobić zaległości.
    Do rzeczy. Piszę tutaj, bo nie wiem, czy zaglądasz na Naznaczonego. Rozdział poświęcony Soronowi brzmi całkiem ciekawie. Po raz kolejny możemy spojrzeć na niego z innej perspektywy. Jego historia i emocje jej towarzyszące zmuszają, by niejako mu współczuć albo przynajmniej spróbować zrozumieć jego postępowanie. Całość wyszła bardzo realnie i prawdopodobnie. Można Sorona dowolnie oceniać, przy czym wydaje się człowiekiem z krwi i kości - nie do końca złym, ale też nie wiadomo, czy jest w nim dobro. Z drugiej strony trochę sam był sobie winien, więc nie powinien winić Orzełka za swoje cierpienie. Ciekaw jestem, co wydarzy się, kiedy wreszcie dojdzie do ich konfrontacji. Trochę szkoda, że ostatnio traktujesz Kruka po macoszemu i odwołujesz się jedynie do tego, że był obecny gdzieś pośród innych ludzi. Przydałoby też poświęcić trochę uwagi Elii i elfom, bo dawno o nich nie wspominałaś.
    Domyślam się, że rzeczy trzymane w pudełku mogą mieć związek z matką Sorona albo ukochaną z dawnych lat. W bardzo ciekawy sposób podeszłaś do przedstawienia istoty magii oraz samych magów. Trochę skojarzyli mi się z wiedźminami. Można by ich potraktować jako broń masowego rażenia albo zabawkę w rękach królów. Jak zawsze świetny wstęp pisany kursywą. Całość naprawdę dobra. Wyłapałem jednak kilka niedociągnięć:
    że nie lubi, jak się nad nią panuje, że używa się jej z opanowaniem. - masz dwa słowa o podobnym brzmieniu blisko siebie.
    wywar w początkowej fazie już o to zadbał. Dbali natomiast o rozwój - i znów, dwa razy 'dbać' ;)
    Czekam na dalszy rozwój wypadków. Życzę sobie więcej Kruka i jeszcze jedno, część tekstu jest czarna i niewidoczna w porównaniu z resztą. Czyżby Blogger znów szalał? Ostatnio męczyłem się nad zmianą wielkości czcionki - bezskutecznie.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń